Rano Miś Colargol, wieczorem Sophia Loren
Gdzie podział się kryształowy żyrandol z kina "Piast"? Czym sklejano zerwaną taśmę filmową? Jaka była prawdziwa frekwencja na kinie radzieckim? Co jadło się w kinach zamiast popcornu? O dzierżoniowskich kinach opowiada dzierżoniowianka Krystyna Posełek, emerytowana kasjerka kina „Zbyszek”.
Przez dwadzieścia cztery lata była pani bileterką w nieistniejącym już kinie „Piast”. Kiedy w 1921 r. oddawano budynek kina do użytku, był postrzegany jako niezwykle nowoczesny architektonicznie jak na tamte czasy. Jakie wrażenie robił „Piast” w latach 60.?
Kiedy przyszłam do pracy w „Piaście” w 1967 r. w holu wisiał jeszcze piękny kryształowy żyrandol, boczne światła też były kryształowe. Na schodach leżał bordowy kokosowy chodnik. Ściana w holu i kwietnik z białego marmuru, pośrodku duże akwarium. Na balkonie fotele obite grubą bordową tkaniną. Kino z niesamowitym klimatem. Niestety w 1968 r. właściciel - Okręgowy Zarząd Kin „Odra” zarządził remont. Trwał trzy lata, a po nim wszystko straciło urok. Zniknął kryształowy żyrandol i boczne oświetlenie, w ich miejsce pojawiły się wycięte z blachy i połączone śrubami lampy, nawet nie kupne, tylko robione. Tandeta. Wspaniałą poniemiecką akustykę zniszczono wybudowaniem głośnej wentylacji zagłuszającej dźwięk. Zlikwidowano też liczbę miejsc z 630 do 550. Jak ludzie wstawali po seansie z drewnianych foteli słychać było jeden trzask.
Co stało się z żyrandolem?
Prawdopodobnie ktoś z OZK kazał rozebrać i przewieźć do swojego domu. Pod OZK podlegały wówczas wszystkie kina. Raporty wysyłało się do oddziału w Łodzi, a stamtąd szły do ministerstwa.
Jakie filmy leciały w „Piaście”?
W weekendy rano o godz. 11.00 były Poranki, wyświetlaliśmy kreskówki dla dzieci – „Gąska Balbinka”, „Zaczarowany ołówek”, „Miś Colargol”. Potem na 16.00 zwykle jakiś enerdowski czy bułgarski, z demoludów. A jak już przyjeżdżał western amerykański to grało się trzy seanse pod rząd. Podkreślaliśmy w repertuarze, że to film amerykański, w kolorze, bo trafiały się jak rodzynki. Podawaliśmy głównych aktorów – Gina Lollobrigida, Elisabeth Taylor, Richard Burton. Głośne nazwiska przyciągały widownię. U nas zachodnie kino to było włoskie i francuskie – Catherine Deneuve, Brigitte Bardot, Sophia Loren, Marcello Mastroianni. Niemieckie nie miało powodzenia.
A ze wschodu atakowała radziecka kinematografia.
Z radzieckimi to była heca, kombinacje nie z tej ziemi. Nieraz słyszałam jak minister podawał w telewizji, ile to na radzieckich filmach było ludzi. Śmiech mnie ogarniał. W rzeczywistości jak pojawiał się repertuar i był amerykański western, z dyrekcji przychodziło polecenie: pięćdziesiąt procent widowni proszę zapisać w raporcie na ten radziecki. Nieraz dostawaliśmy taki radziecki film, miał wypisane 300-400 projekcji, a on był nowiutki, ani razu nie grany! A amerykański przychodził po 170 seansach lekko już podniszczony, taśma porysowana. Na Dni Filmu Radzieckiego szkoły przychodziły z przymusu. Kupowano ryczałtem bilet za 3 zł i wchodziła cała szkoła. Ale po południu nie nagoniłaby pani na ten ruski film. Ludzie nie cierpieli. U nich wsiegda wsio w pariadkie, po partyjnemu. Nigdy nie przegrali żadnej bitwy, nic tylko „urrrra!” i „urrrra!” słyszało się w sali kinowej. Ale czasem zdarzały się dobre. Na „Świat się śmieje” przychodzili, bo to była bardzo śmieszna komedia. Pamiętam jak stan wojenny wprowadzili, kina były zamknięte dwa i pół miesiąca. Dostaliśmy włoski film „San Babila. Godzina 20”, a to było na komunistów. Młodzież przychodziła po trzy razy i krzyczeli: „rżnijcie tych komunistów”. Jak oni się dowiedzieli, szybko zdjęli ten film.
Polskie kino rodziło za to wspaniałe komedie: „Rejs”, „Miś”, „Hydrozagadka”. Inteligentna krytyka systemu.
O, „Rejs” brało się po kilka razy. Reżyserzy potrafili grać słowami, tworzyć podteksty. Cenzorowi trudno było się przyczepić. Bo jak coś wyszukali to półkownik (film, którego rozpowszechnianie w PRL-u uniemożliwiała cenzura – red.) gotowy. A sztuki nie można włożyć w żadne ramy ideologiczne, ona odzwierciedla życie. Zakrzyczeć ją to jak zakłamywać rzeczywistość.
Największym hitem byli „Krzyżacy”. W samych latach 60. film obejrzało 23 mln osób.
To były tłumy, pierwszy raz widziałam ten film jeszcze w rodzinnych stronach… Hitem był też Winnetou i Pan Wołodyjowski.
Konsumowano na sali kinowej?
Naprzeciwko była cukierenka. Kupowano tam przeważnie czekoladową mieszankę. Ale każdy siadał w poczekalni i wszystkie papierki odwinął, żeby nie szeleścić, zwłaszcza na trzymającym w napięciu kryminale. Z piwem nigdy nie wpuściłyśmy, chociaż nieraz się awanturowali.
Kto zaszczepił w pani miłość do kina?
Ja sama z siebie, nikt mnie nie wtajemniczał, rodzice byli rolnikami. Pierwszy w życiu kolorowy film - „Przeminęło z wiatrem”, widziałam z moim tatą jako piętnastolatka.
Urodziłam się nad morzem, w Postomino. Kino to moje hobby od dzieciństwa. W Postominie w kinie „Fregata” filmy leciały w czwartki i piątki. W niedziele dwa razy w miesiącu przyjeżdżało objazdowe kino z panoramicznym ekranem. W świetlicy wiejskiej montowano biały ekran, zarzucano wysoko prześcieradła, rozkładano sprzęt. Ludzie siadali w ławkach, miejsc raczej nie brakowało. Ale jak przywieźli „Krzyżaków” to trzy dni grali, tylu było chętnych, przyjeżdżali z okolicznych wiosek. A do kin w Sławnie i Ustce jeździłam rowerem, kiedyś nie było tak strach jechać samej wieczorem.
Jak trafiła pani do Dzierżoniowa?
Z Dzierżoniowa pochodzi mój mąż, nad morzem był w wojsku, tak się poznaliśmy. W listopadzie 1967 r. przyjechaliśmy do Dzierżoniowa. Szukałam zatrudnienia. Do ciężkiej fizycznej pracy nigdzie by mnie nie przyjęli ze względu na skrzywienie i zwyrodnienie kręgosłupa. O pracy bileterki w kinie powiedziała nam szkolna koleżanka mojego męża zatrudniona w Urzędzie Pracy. I tak 1 grudnia 1967 r. zostałam bileterką, zatrudniał mnie Okręgowy Zarząd Kin „Odra”.
Pierwszym filmem byli „Sami Swoi”, pierwsza część. Chętnych było na trzy seanse dziennie. W niedzielę, po ostatnim seansie, normalnie nie wypuścili nas z kina. Pięćdziesiąt osób nie dostało biletów, powiedzieli, że mamy im grać i kropka. I zagraliśmy. Dzisiaj to byłoby niemożliwe, liczba seansów jest określana z góry. Wówczas OZK cieszył się z większych wpływów.
Plakaty rozklejaliśmy na mieście, na poniemieckich słupach ogłoszeniowych. Wcześniej zanosiło się cały miesięczny komplet plakatów do ogrodnictwa przy ul. Hanki Sawickiej (obecnie Piłsudskiego) i oni się tym zajmowali. Kino pracowało cały tydzień, potem w „Piaście” ustalono wolne w piątki, a w Kinoteatrze – czwartki. Do południa graliśmy w tygodniu ekranizacje lektur dla szkół. Było jeszcze kino „Włókniarz”, ale tam premiery trafiały najpóźniej. Świdnickie kino „Gdynia” miało prawie 700-osobową widownię, dostawało filmy wcześniej.
Trudno było dostać bilet?
W pracy urywały się telefony, czy już mamy bilety w sprzedaży, a jeśli to był film kasowy, ustawiały się długie kolejki. Nie było jak wejść do kina. Ludzie dostawali bilety z rad zakładowych za 75 groszy, duże zakłady wykupywały premiery dla swoich. W weekendy siedzieli na balkonie. Wtedy pracowało się na full, cztery bileterki i każda miała co robić. Film kończył się kwadrans przed kolejną projekcją, a kolejka na pół ulicy. Bileterka musiała pomagać kasjerce. Wszystko zapisywało się ołówkiem, można było pomyłkę popełnić na tym planie. Ale załoga była zgrana. Kierownikiem był wówczas Stefan Brzozowski. Cztery bileterki i kasjerka, w kabinie dwóch operatorów i pomocnik.
Jak wyglądało to od strony technicznej?
Używano najczęściej taśm 35 mm i węższych – wtedy zasłaniało się kotary, żeby nie było widać białego ekranu. Filmy były na szpulach. Aparaty filmowe produkcji Łódzkich Zakłady Fotograficznych były niezawodne, nic się z nimi nie działo. Nawet teraz gdyby się podłączyło, to by szedł. Na początku były na węgiel, nie było lamp ksenonowych. Palił się żarnik i trzeba było regulować, bo ekran mógł być albo za ciemny, albo za jasny. Na salach siedziały bileterki i pilnowały tej jasności. Jak trzeba, dawały sygnał: jaśniej albo przyciemnić. Jedna szpula przeciętnie szła piętnaście minut, trzeba było wymieniać. Pracowały naprzemiennie dwa aparaty, jeden był zapasowy w razie awarii. Jeden pracownik pilnował, kiedy taśma się kończy, drugi musiał włączyć aparat, trafić na klatkę i zgrabnie połączyć. Widzowie widzieli wówczas przez chwilę na ekranie czarną kropkę. Przeciętny film miał cztery, pięć rolek. Po wielu seansach klisze traciły wilgotność, zużywały się, także w wyniku przewijania na początek filmu. Kiedy klisza się zrywała, należało zdjąć jedną i drugą rolkę, wyciąć uszkodzony fragment i skleić taśmy acetonem. Na moment zapalało się światło na widowni.
Filmy przyjeżdżały do miasta koleją?
Pracownicy odbierali i nadawali je na dworcu, nie było daleko, jednak jak spakowało się w metalową skrzynkę szpule i trzeba było znieść z kabiny projekcyjnej na dół, to trochę się nadźwigali chłopaki. Czasem kolej zawiodła albo źle rozdysponowali i wtedy to była katastrofa. Trzeba było jechać i szukać. Nieraz znalazło się na stacji w Jaworzynie, niewrzucony do pociągu. A odszkodowań z tego tytułu nikt nie dawał. To nie tak jak teraz, że wystarczy wgrać dysk i do widzenia. Ustalamy repertuar, przesyłają dysk, operator to przegrywa i odsyła. Film może być u nas nawet pół roku, jeśli chcielibyśmy do tego wrócić, to zgłaszamy. Podczas seansu w kabinie siedzi jedna osoba.
Popularyzacja telewizji sprawiła, że frekwencja w kinach spadła?
Przed telewizją ludzie kino wysoko cenili… To była jedyna dostępna dla wszystkich rozrywka. Nikt auta wtedy nie miał, żeby do teatru jechać do Wrocławia. Pamiętam, jak szedł w telewizji serial „Ścigany”. Wiadomo było, że w każdą środę będzie mniej ludzi.
Rewolucją były też kasety wideo.
Też kupiłam wideo. Zaczęli się do nas do domu schodzić ludzie, mąż kopcił papierosy. Wtedy zakupiłam drugi telewizor i zagroziłam, że jak będzie palił to nie dam mu wideo. I że o normalnej porze muszę iść spać. Kasety wideo też spowodowały duży spadek frekwencji w kinach, ale za chwilę coraz trudniej było dostać pirackie kopie i ludzie wrócili.
W „Piaście” pracowała pani do 1991 roku, a potem przeszła do Kinoteatru.
Odeszłam, bo spięłam się z szefową. Wzięła kino „Piast” w ajencję. Była wtedy zapaść w kinach, dlatego chętnie oddawano je w ajencję. Załatwiałam wszystkie sprawy, szkoły, zamawiałam filmy - miałam bardzo dobre układy z dystrybutorami. A tu raz szefowa powiedziała do mojego syna: proszę bilet, chociaż dzieci pracowników wchodziły za darmo. Podjęłam decyzję, że przechodzę do Kinoteatru. Do 2004 r. miałam go w ajencji. Kiedy utworzono Dzierżoniowski Ośrodek Kultury wróciłam na ajencję, a potem zatrudniono mnie na etacie, bo z kinem było coraz gorzej. W tej chwili jestem na emeryturze. Pracuję na umowę zlecenie, bo emeryturka po 50 latach pracy to w moim przypadku niewiele.
Sporo filmów pani obejrzała przez te lata.
W „Piaście” obejrzałam każdy, nie było dla mnie złego filmu. Wtedy były wartościowsze filmy, kręcono dużo obyczajowych i psychologicznych, na przykład mój ulubiony, trzymający w napięciu „Wątła nić”. Teraz nie ma takich filmów. Byle obrazy szybko się zmieniały, treści i sensu niekoniecznie widzowie oczekują. Czasem nawet nie chce mi się patrzeć.
Zdarzały się skandale filmowe?
Przed projekcją filmu „Zakonnice w przebraniu” pewne starsze panie przyszły do mnie do domu, z żądaniem, żebym zdjęła plakat i nie wyświetlała tego filmu, bo to obraża. Spytałam, kogo obraża tańcząca zakonnica? To była bardzo dobra komedia. Każdy przecież przychodzi z własnej woli.
Kto teraz odwiedza Kinoteatr?
Starsi ludzie i rodzice z dziećmi na bajki – tegoroczne wakacyjne hity „Kosmiczny mecz” i „Luca”. Młodzież rzadko się pojawia. Kino to świetna rozrywka, ale młodzi już do kina nie chodzą. Podłączają laptopy pod telewizor i nieraz wcześniej obejrzą niż my tu mamy… I gwiazd filmowych w dawnym stylu Hollywood już nie ma. Kiedyś kobiety szły na filmy z Bradem Pittem, ale fala popularności go zniszczyła, wpadł w alkoholizm. I Tom Cruise, teraz jest w sekcie. Film „Koktajl” to był przebój, dziewczyny przychodziły na niego po trzy razy. Obecnie standardem jest 10-20 osób na widowni. Takie czasy. Bo kino jest sztuką, wymaga koncentracji. Przed telewizorem jej nie ma, bo herbata, kanapka, SMS.
Aneta Pudło-Kuriata
Komentarze (17)
Mieszkałem na Pocztowej i za małolata stałem ludziom w kolejce za biletami
Pierwszy film to " Syn Godzilli "
Przykre jednak, że w Polsce pracując 50 lat, trzeba dorabiać do emerytury.