Mały wojownik umarł, a mógł żyć
Do trumny rodzice włożyli małemu Filipowi ulubionego misia. Maskotka towarzyszyła maluchowi także podczas sekcji, tak by nie był sam. Cud, na który wszyscy liczyli, tym razem nie nadszedł. W rozmowie z mamą chłopca dowiem się, że widocznie dla Filu, jak nazywa synka pieszczotliwie, limit się wyczerpał. Ale od początku.
W 21 tygodniu ciąży pani Jola dowiedziała się, że dziecko, które nosi pod sercem jest chore. Ma torbiele na jednym płucu. Zaraz po urodzeniu musiał być operowany, lekarze kazali modlić się o cud. Jak się okazało po zabiegu, maluch został dotkliwie poparzony przez nieprawidłowe ustawienie lampy w inkubatorze, co wiązało się z ogromnym cierpieniem dla noworodka. Wkrótce potem wykryto, że Filipek choruje także na hemofilię, czyli chorobę genetyczną związaną z zaburzeniami krzepnięcia krwi. Dotąd nie udało się wynaleźć skutecznego leku na tę chorobę, a pacjenci muszą żyć z nią do końca.
- Czternasta doba życia, godzina 9 rano, Filu jedzie na blok operacyjny, my idziemy porozmawiać z lekarzem. Dr Jabłoński siada z nami na korytarzu i mówi: „Proszę się przygotować na śmierć dziecka, bo ja nigdy nie przeprowadzałem zabiegu na tak obciążonym pacjencie”. Dramat, ale trzymamy się do końca rozmowy. Po trzech godzinach dowiadujemy się, że wszystko jest w porządku, wycięto górny lewy płat płuca, a Filip jest stabilny. Później byliśmy pod opieką Instytutu Hematologii i Onkologii, gdzie syn miał podawany czynnik krzepnięcia. Dostawał go bardzo dużo, co spowodowało wytworzenie się inhibitora, czyli czegoś, co niszczyło czynnik. Został mu wszczepiony port naczyniowy do codziennego podawania leku, niosło to ze sobą sporo uciążliwości, ale Filipek znosił to dzielnie i nigdy się nie poddawał. Był naszym małym wojownikiem. W związku z hemofilią syn miał obniżoną odporność i często zwykłe przeziębienie kończyło się zapaleniem płuc. Był stałym pacjentem szpitala Latawiec - opowiada pani Jolanta.
Ta wigilia
To miała być wyjątkowa gwiazdka. Razem z bratem i rodzicami Filip przed świętami lepił uszka, piekł pierniczki. Czuł się dobrze, choć przecież niedawno przeszedł infekcję górnych dróg oddechowych zakończoną podawaniem sporej dawki antybiotyków. W nocy z 23 na 24 grudnia 2018 roku panią Jolantę obudził płacz syna.
- Filip skarżył się na ból brzuszka, płakał, miał gorączkę. Podałam mu leki na jej zbicie, nie chciał nic jeść, nic nie pił. Przysypiał na moich kolanach i na siedząco spędziliśmy tę noc. Z samego rana pojechaliśmy do przychodni, niestety tam dowiedzieliśmy się, że pediatra będzie dopiero ok. godz. 10. Wtedy uprosiliśmy o zbadanie syna przez internistę. Ten stwierdził po długim osłuchiwaniu, że prawdopodobnie coś słyszy na płucu i daje nam skierowanie do szpitala. O godzinie 9.21 zarejestrowano nas, a lekarz zszedł dopiero o 10.35, bo jak usłyszeliśmy, czekał na większą ilość dzieci. Zresztą zadziało się tak, ponieważ mąż i tata innego dziecka chodzili na oddział z prośbą, by wreszcie zszedł - mówi pani Jolanta.
To był początek dramatu rodziny państwa Kowalów. Lekarz pediatra z wieloletnim stażem, dr. Arnold W., zbadał chłopca, stwierdzając, że nic poważnego mu nie dolega i przepisał inhalacje z soli fizjologicznej. Do bólu brzucha odniósł się jedynie stwierdzeniem, że może to być problem z wypróżnieniem.
- Cała kartoteka Filipa musiała być mu znana, bo przecież wielokrotnie tam leżeliśmy. Ok. godz. 16 syn zasnął, więc wtedy pomyślałam, że będzie lepiej. Cały czas chodziliśmy do niego sprawdzać jak się czuje. Mniej więcej ok. 20 obudził się z płaczem, chciało mu się pić. Miał już 39 stopni gorączki. Wtedy powiedziałam do męża, że musimy szybko jechać do szpitala. Wyciągnęłam syna z łóżka, a on przelał mi się przez ręce, cały zwiotczał. Wtedy dotarło do mnie, że przestał oddychać - mówi z trudem mama.
5 wdechów, 30 uciśnięć
Rodzice położyli malucha na podłodze i rozpoczęli masaż serca. W tym czasie oprócz nich w domu przebywał jeszcze 4-letni Kubuś.
- Zaczęliśmy sztuczne oddychanie, mąż dzwonił cały czas na pogotowie. Przybiegł do nas kolega, ratownik medyczny i przejął ode mnie resuscytację, pobiegłam do straży po defibrylator i tlen. Po 23 minutach pojawiła się wreszcie karetka z lekarzem, starszym człowiekiem. Panowie byli tak przerażeni widokiem dziecka, że ciężko było im znaleźć rzeczy w torbach. Zaczęli szukać żył. Mówiłam, że syn ma port, więc można wkłuć się do niego. Wszyscy działali w ogromnym stresie, to było widać. Podali Filipowi adrenalinę i zaintubowali go. W drodze do wałbrzyskiego szpitala jeszcze raz się zatrzymał. Dostał leki i serce ruszyło raz jeszcze. Trwała wymiana zdań z dyspozytorem, gdzie wieźć Filipka. Oni kazali na Wrocław, a lekarz w karetce stwierdził, że nie dojedzie tam, że wiezie go do Wałbrzycha. Dojechaliśmy na SOR. Parę chwil się przepychali się (pani dr z dyżuru poprawiła lekarza z karetki, że Filip jest źle zaintubowany, że źle go wentyluje). Błagałam tę kobietę, aby ratowała mi dziecko. Powiedziała, że kilka lat była pediatrą, więc wezmą Fila i przygotują go do transportu. Filip reagował na bodźce, źrenice były właściwe. Zrobili TK głowy (brak obrzęku) i gazometrię (zakwaszony) - podkreśla Jolanta Kowal.
Jeszcze w wałbrzyskim szpitalu wprowadzono chłopca w stan śpiączki farmakologicznej. Najwłaściwszym i najbezpieczniejszym transportem wydawało się wykorzystanie możliwości Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Niestety, fatalna pogoda sprawiła, że śmigłowiec został uziemiony w bazie. Po godzinie od przyjęcia Filip był gotowy transportu do Wrocławia.
- 25 grudnia przyjechaliśmy ok. godz. 11 do szpitala. Pani dr mówiła, że jest stabilny, że jutro będą go powoli wybudzać, ale niepokoi ją zakażenie chyba płuc i pęcherza, że robią badania podają leki. O 18.00 pojechaliśmy do domu, bo lekarz stwierdził, że będzie Filipa wybudzał 26 grudnia. Rano tego dnia źrenice się powiększyły, zrobiony pilny tomograf. Okazało się, że pojawił się obrzęk mózgu. Nie to było jednak najgorsze. Filu miał sepsę. To znacznie ograniczało jego szanse, a rokowania były bardzo złe. Kazali nam się modlić. Kolejne badanie obrazowe mózgu wykazało, że obrzęk się utrzymuje, a w mózgu nie ma przepływów. Zadzwoniłam do rodziny, żeby przyjechali się pożegnać - opowiada płacząc pani Jola.
Drugiego cudu nie było
28 grudnia konsylium lekarskie orzekło śmierć mózgu, a dalsze utrzymywanie chłopca przy życiu za pomocą maszyn, zdaniem lekarzy, nie miało sensu a przynosiłoby jedynie cierpienie.
- Zapytano nas czy chcemy być przy Filipie podczas odłączania go od respiratora. Jak miał umierać sam? Chciałam go trzymać na rękach. Musiał wiedzieć i czuć, że jestem z nim, że jest kochany, że jesteśmy tutaj razem z nim do samego końca. Usiadłam na krzesełku, dostałam syna na kolana. Odłączono Filipka od tlenu, po minucie serduszko przestało bić - opisuje z trudem matka.
Mały wojownik umarł, a mógł żyć
- Wystarczyło, żeby lekarz w szpitalu Latawiec w Świdnicy nas posłuchał. Filip miał trzy z czterech objawów SEPSY (ból brzucha, gorączka, ból stawów). Wystarczyło zrobić CRP, podać antybiotyk. Gdyby o 10.00 dostał leki, wciąż by żył. Gdyby był na oddziale i tam się zatrzymał, żyłby dalej, ponieważ dostałby tlen w czystej postaci od razu... - dodaje mama zmarłego dwulatka.
Rodzice chłopca zawiadomili o wszystkim Prokuraturę Rejonową w Świdnicy (która przekazała sprawę do Prokuratury Okręgowej), Izbę Lekarską oraz władze szpitala. Pragną, by doktor Arnold W., stracił prawo do wykonywania zawodu. W tej chwili do Jolanty Kowal wciąż zgłaszają się mamy, które opowiadają historie związane z leczeniem swoich dzieci przez wspomnianego lekarza. Część z nich zdecydowała się także zeznawać, o ile sprawa będzie miała swój finał w sądzie. Na portalu znanylekarz.pl próżno szukać pochlebnych opinii o doktorze W. W podobnym tonie wypowiadają się także rodzice na jednym z portali społecznościowych.
- Podczas sekcji i w trumnie towarzyszył Filipkowi jego ukochany miś, tak by nie był samotny. Kubuś, nasz starszy synek, bardzo to przeżył, musieliśmy skorzystać z pomocy psychologa. Choć minęły już trzy miesiące od śmierci Filipa, nikt z nas nie może się pozbierać. Kuba ma zdjęcie brata w pokoju, nosi tam słodycze, rozmawia z nim, ale na cmentarz nie chce iść. Przeżywa to bardzo. Jak widzę, że pan doktor dalej pracuje, że żyje normalnie, a mi zawalił się cały świat, nie mam już siły. Na pewno jednak nie odpuścimy. Chodzi o to, by lekarz nie skrzywdził już żadnego dziecka - mówi Jolanta Kowal.
NAPISZ DO AUTORA:
dsw@doba.pl
Przeczytaj komentarze (23)
Komentarze (23)