Warszawa, jedzenie i ja – żołądkowy wojownik na misji
Wszystko zaczęło się od jednego wieczoru, kiedy leżałem na kanapie z pilotem w ręce, brzuchem jak piłka po zupie i TikTokiem odpalonym „na chwilę”. No i ta chwilka przeciągnęła się na jakieś dwie godziny i trzydzieści osiem gastrofilmików, z których każdy był jak szturchnięcie w bebechy: „Zobacz, co możesz zjeść, a nie jesz, bo siedzisz jak placek”. Koleś wcinał ramen taki, że para z bulionu zaparowała mi okulary. Dziewczyna wciskała w paszczę kebsa, który wyglądał jakby miał własne pole grawitacyjne. A potem pizza z serem, co się ciągnął jak dług publiczny. No i w tym momencie coś we mnie pękło.
Wstałem z kanapy jak bohater, który właśnie poznał swoje przeznaczenie. Otworzyłem laptopa, sprawdziłem PKP, zarezerwowałem bilet i napisałem do kolegi z Warszawy tylko jedno słowo. Odpisał „Wjeżdżaj” pokażę Ci najlepsze restauracje w Warszawie. I tak się zaczęła ta historia – bez planu, bez mapy, z pustym żołądkiem i wielkimi oczekiwaniami. Zabrałem tylko plecak, wygodne spodnie (wiadomo, gumka w pasie to priorytet) i duszę otwartą na gastroprzygody. W drodze do stolicy fantazjowałem o burgerach wielkich jak moje marzenia, kebabach tak tłustych, że będę mógł się nimi posmarować zamiast balsamu, i o ramenie, który wyleczy wszystkie moje życiowe traumy.
Jak tylko wysiadłem z pociągu, uderzył mnie zapach miasta – ale nie spalin i stresu, tylko zapach cebuli smażonej na głębokim oleju i mięsa z grilla. To był znak od wszechświata. Kolega już czekał i zanim powiedziałem „dzień dobry”, zapytał: „Zaczynamy od mięsa czy od zupy?”. Wybór był trudniejszy niż decyzja, co zamówić w chińczyku po imprezie, ale mózg przegrał z żołądkiem i już po chwili staliśmy przy budzie, która wyglądała jakby zaraz miała się rozpaść, ale pachniało tak, że pies by rzucił miseczkę i poleciał. Najlepszy kebab w Warszawie - nie taki z żabki o 2 w nocy. Ten był ogromny, soczysty i cieknący wszystkim, czym tylko może cieknąć dobry kebab – tłuszczem, sosem czosnkowym, ostrym, potem jeszcze jakimś tajemniczym zielonym, którego nie rozpoznałem, ale wjechał jak wariat. Bułka świeża, chrupiąca, ale nie tak, żeby ci rozwaliła podniebienie. Warzywa chrupały, mięso ciągnęło się i rozdzielało jak najlepsza wołowina, a wszystko to waliło po kubkach smakowych z siłą lokomotywy. Pół kebaba zjadłem w milczeniu, jakbym przeżywał duchowe odrodzenie. Druga połowa to już było mlaskanie i śmiech, bo zaczęło kapać na buty, a ja miałem w dupie – buty wyschną, a ten smak zapamiętam do końca życia.
Następnego dnia wstałem z gastro-kacem. Nie z przejedzenia, tylko z potrzeby. Czułem, że ten kebab to był dopiero początek. Kolega powiedział: „Dziś ramen”. No to lecimy. Miejsce niepozorne, ukryte gdzieś w bramie, a w środku klimat jakbyśmy teleportowali się do Japonii – ale takiej prawdziwej, nie udawanej. Siadamy, zamawiam klasykę – tonkotsu. Jak przynieśli, to zapach mnie powalił. Bulion gęsty jak rozmowa z ojcem po piwie, makaron sprężysty, jajko idealnie ścięte, a boczek topniał w ustach, nie potrzebując żadnej litości. I ta łyżka bulionu – człowieku, jakby ktoś rozpuścił w niej całą kuchnię świata. Czułem się jak w scenie z „Ratatouille”, gdzie krytyk cofa się do dzieciństwa po jednym kęsie. Mózg mi się zresetował. Wyszedłem z tej knajpy inny. Lepszy. Pachnący czosnkiem, imbirem i nowym sensem życia.
Ale to jeszcze nie koniec – bo jak raz wejdziesz w warszawskie gastro, to nie da się ot tak skończyć. To jak serial – musisz obejrzeć kolejny odcinek. Więc wlatujemy w street food. Jakaś azjatycka bułka na parze, napchana że ledwo się domyka – w środku mięso z przyprawami, które mogłyby wzbudzić umarłego. Mango, kolendra, sos jakiś słodki a jednocześnie piekący – mówię Ci, jeden gryz i przestałem się interesować polityką, wszystko inne było nieistotne. Potem padła pizza. Myślę sobie: „Nie no, pizza to pizza”. Ale nie. To było coś więcej. Ciasto cieniutkie, jakby zrobił je jakiś mnich z Neapolu po ślubach milczenia. Sos pomidorowy to nie był żaden koncentrat – to było lato zamknięte w łyżce. Ser? Rozciągał się jakby próbował uciec z talerza. Zjadłem całość, popiłem lemoniadą, po której miałem ochotę zamówić jeszcze dwie i zabutelkować do domu.
Wróciłem do siebie po dwóch dniach gastro-dekadencji, jak bohater po epickiej wyprawie. Z torbą pełną słodyczy z japońskiego sklepu, bokserkami o rozmiar większymi i duszą pełną wspomnień. Jadłem, mlaskałem, jęczałem z zachwytu i nie żałuję niczego. Warszawa to nie miasto – to bufet all you can eat dla tych, którzy naprawdę kochają żarcie. I wiesz co? Już planuję kolejną wyprawę. Bo głód wraca. A ja wiem, gdzie go zaspokoić.