Góry Literatury: Żulczyk podpowiada jak pisać scenariusze, Chmielarz zdradza tajniki warsztatu pisarza

środa, 10.7.2024 11:01 839 1

W tegorocznej świdnickiej edycji organizowanego przez Olgę Tokarczuk Festiwalu Góry Literatury na skwerze z dzikami przy Miejskiej Bibliotece Publicznej w Świdnicy pisarze Jakub Żulczyk i Wojciech Chmielarz spotkali się z czytelnikami. Jakub Żulczyk podpowiadał, jak pisać scenariusze, a Wojciech Chmielarz zdradził, że tworząc bohaterów swoich książek rozrysowuje wszystko na kartce łącząc ich strzałkami z oznaczeniem sympatii lub niechęci.

Pisarz i scenarzysta Jakub Żulczyk wprowadzał słuchaczy w niuanse tworzenia swojej ostatniej powieści „Dawno temu w Warszawie”. Porusza w niej trudne dla niektórych czytelników społecznie treści, związane z tolerancją drugiego człowieka, otwartością na inność. - Niektórzy ludzie czekają tylko na okazję, żeby kogoś odtrącić. Ta nienawiść ma w sobie coś pierwotnego. Jeśli podzielić ludzi na grupy tożsamościowe, polityczne, narodowościowe, seksualne, zawodowe, w każdej z nich proporcja ludzi moralnych i niemoralnych, dobrych i złych będzie dość podobna. Jako autor nie biorę do końca odpowiedzialności za uczucia innych ludzi. Owszem, steruję trochę nimi, opowiadając historię w taki, a nie inny sposób, ale nie mogę myśleć w kategoriach, że coś wypada lub nie. Często staram się być przewrotny. Kurtka też jest dosyć przewrotnym bohaterem. Myślenie o tym, żeby wszyscy byli zadowoleni albo jakaś część czytelników była zadowolona, jest po prostu zawsze skazane na porażkę. Nie spotkałem się ze strony osób z szeroko pojętego LGBT z uwagą, że coś ukazałem w książce nie tak, ale nawet gdybym się spotkał, to też chyba bym od tego nie umarł – wyjaśniał Żulczyk. - Niektórzy ludzie uważają, że obecność określonego typu bohaterów w książce samo w sobie jest deklaracją polityczną. Delikatnie rzecz biorąc, nie zgadzam się z tym. I nie mam na to wpływu. Pojawiły się absurdalne komentarze o dyspozycjach od Netfliksa, ale ludzie tłumaczą sobie świat na różne sposoby.

Prowadząca spotkanie Olga Wróbel zapytała pisarza o inspiracje przy tworzeniu języka bohaterów w powieściach, czy pisarz odnajduje je w prawdziwym świecie, czy raczej czerpie z kultury? - Bardzo dużo szukam inspiracji dla języka w prawdziwym świecie, interesuje mnie, jak mówią policjanci, chociaż jeśli chodzi o język policjantów, nie ma jakiejś szczególnej specyfikacji. Każdy żargon, gwara, sposób mówienia, nie za bardzo dobrze znoszą przełożenie na papier jeden do jednego, prawdopodobnie efekt będzie bardzo sztuczny. To nie działa na zasadzie, że ja teraz wam opowiem, jak na przykład ludzie mówią dziwnie w tramwaju. Niezbędna jest korekta literacka i wymyślenie pewnych rzeczy dla uzyskania realistycznego efektu. Podobnie było z postacią Kurtki, który ma swoją obezwładniającą bajerę, sporo z tego to przetworzenie i znalezienie mojego własnego języka. Gdybym znalazł takiego gościa, nagrywał przez trzy godziny i potem spisał to jeden do jednego, byłoby to straszne w lekturze, nie zadziałałoby. To bardzo często słychać w dialogach filmowych albo serialowych przy próbach stylizacji na język młodzieżowy. Czasem język przechodzi z kina i zaczyna funkcjonować w rzeczywistości, podobnie było z „Ojcem chrzestnym”, kiedy mafia włoska potraktowała obraz filmowy jak instruktaż.

Jakub Żulczyk wspominał także początki swojej kariery pisarskiej. Debiutował osiemnaście lat temu. Czy coś by zmienił? - Opublikowano moje debiutanckie opowiadanie, a Paweł Dunin zachęcił mnie, by zrobić z tego książkę. Zostałem pisarzem dużo szybciej niż się nim poczułem. A poczułem się dużo później, kiedy nabrałem swojego głosu. Trafiłem wtedy na specyficzny moment. Był rok 2006, Dorota Masłowska odniosła fenomenalny, niespodziewany sukces, sporo pisarzy wówczas debiutowało, debiuty rozmnożyły się jak hip-hop albo zespoły punkowe w latach sześćdziesiątych. Kiedy czasem pomyślę o tym, gdzie jestem, czuję wdzięczność dla losu, mogło być naprawdę dużo gorzej. Mogę obecnie zajmować się rzeczami, które mnie autentycznie cieszą.

Okazało się, że wśród mieszkańców są także osoby marzące o scenopisarstwie.
- To moje marzenie od wielu lat, mam sporo pomysłów. Bardzo chętnie uczestniczyłabym w prowadzonych przez pana warsztatach. Jeśli nie ma pan ochoty prowadzić takich warsztatów, co jestem w stanie zrozumieć, proszę dać mi wskazówkę, jak nauczyć się pisać dialogi – zwróciła się do pisarza słuchaczka. - Czasami prowadzę takie warsztaty, ale bardzo rzadko, nie mam talentu pedagogicznego. Jestem z rodziny nauczycielskiej i wyparłem w sobie te umiejętności. Kiedy byłem młodym człowiekiem i nie wiedziałem jeszcze co ze sobą robić, moim największym koszmarem było to, że też zostanę nauczycielem. Jak moja mama, babcia, dziadek, siostry mojej mamy. Bardzo szanuję ten zawód. Pomysł na serial „Belfer” stąd się wziął. Naprawdę pomocna, nie tyle w pisaniu scenariuszy, ile w wymyślaniu historii, jest książka Stephena Kinga. Jeśli chodzi o scenariusze, trzeba pamiętać, że w klasycznym zapisie scenariuszowym, czyli czcionka Courier New 12, zawsze dziwnym trafem wychodzi tak, że jedna strona to mniej więcej minuta trwania filmu, więc jak pani będzie pisać dialog na przykład na tej specyfikacji, kiedy pani napisze stronę dialogu, to musi pani mieć z tyłu głowy, że oni już minutę gadają i co to oznacza. Scena nie powinna trwać dłużej niż minutę, półtorej do dwóch. Należy też pamiętać o generalnej zasadzie w kinie i telewizji, że bohaterowie nie powinni rozmawiać o tym, co w tym momencie robią. Tak robi się w telenowelach ze względu na niedostatki scenograficzne. Bohaterowie powinni zawsze w dialogach metaforyzować to, co widzimy, ale nie powinni tego komentować, bo my i tak już to widzimy.

Na koniec pisarz podzielił się anegdotą dotyczącą sławnej minuty filmu zapisanej na jednej stronie maszynopisu. - Siedem lat temu z Krzysztofem Skoniecznym pisaliśmy scenariusz do „Ślępnąc od świateł” przy użyciu specjalnego programu. Wyszło nam osiemdziesiąt stron maszynopisu. Usłyszeliśmy, że nie ma szans na akceptację ze strony HBO, musi być sześćdziesiąt stron na odcinek. Zaczęliśmy skracać, ale szło opornie, wszystkie sceny tam działały i uważaliśmy, że nie ma czego wycinać. Zapytałem Krzyśka, czy wierzy w ogóle w ten farmazon, że jedna strona to minuta filmu. A on wpadł na pomysł, że zmniejszymy czcionkę. Wyszło nam 65 stron, wysłaliśmy scenariusze i zostały zaakceptowane, następnie poszły do produkcji i na plan. Potem spotykam Krzyśka i pytam, jak idzie montaż. A on mówi, wiesz co, jest taki problem, bo zmontowaliśmy to na sześć odcinków, tak jak nakręciliśmy po scenariuszu i wyszły odcinki po 85 minut. Pytam, no i co teraz? Stwierdziłem, że trzeba to przemontować na osiem odcinków. I faktycznie docelowo jest osiem. Puenta tej historii polega na tym, że jednak to nie jest farmazon i każda strona to minuta filmu.

 Zapytany z kolei o ulubionych polskich pisarzy Żulczyk wymienił Władysława Reymonta, bardzo ceni jego „Ziemię obiecaną”. Ze współczesnej literatury ceni książki Macieja Siembiedy, ceni debiut Marty Hermanowicz. Jednak ukochaną książką jest „Kochanek wielkiej niedźwiedzicy” Sergiusza Piaseckiego, jego wielkim marzeniem jest napisać kiedyś scenariusz do jej ekranizacji.
- Moje ulubione zdanie z polskiej literatury jest w tej książce: „Śpiąc na ziemi myślał o sprawach kompletnie niezrozumiałych dla ludzi, którzy śpią w łóżkach”. 

Drugim gościem świdnickich Gór Literatury był dziennikarz i autor popularnych kryminałów, Wojciech Chmielarz, autor ostatnio wydanej książki „Zbędni”.
- Zaczynam czuć, że Kotlina Jeleniogórska już jest kryminalnie spełniona – skomentował pisarz nawiązując do miejsca akcji jego najnowszej powieści. - Pewnie kiedyś tam jeszcze wrócę. Szczerze mówiąc nie mam wymarzonego regionu Polski czy Europy, o którym najbardziej chcę pisać. Wszystko zależy od historii. Czuję za każdym razem, że jestem sługą historii, którą opisuję. Szukam odpowiedniego miejsca, gdzie mogłaby się dziać akcja powieści. Miejsca, do którego ta historia pasuje, gdzie będzie mogła najbardziej wybrzmieć. Czasami to jest Kotlina Jeleniogórska czy Gliwice, innym razem wymyślone miasto, jak w Żmijowisku czy w Długu Honorowym. 

Czy umieszczając akcję w Gliwicach czy Warszawie może sobie na więcej pozwolić, bo nie ma ryzyka, że nagle ktoś się w tych historiach odnajdzie?
- Dużo osób czytając „Zbędnych” zapewne próbuje odnajdywać jakiś klucz, zastanawiają się, kto mógł być pierwowzorem mordercy, oszusta. Kowary są trochę poszkodowane przez los, bo o ile Karpacz czy Szklarska Poręba zawsze były miastami turystycznymi, tam rozwijał się przemysł, co tragicznie odbiło się na rozwoju miasta w okresie transformacji. Teraz zaczynają się zmieniać na lepsze.

 Czy Wojciech Chmielarz kiedykolwiek otrzymywał propozycje od firm czy instytucji by nawiązywać do nich w fabule swoich książek? - Raz pojawiła się bardzo konkretna propozycja ze strony jednej z czołowych polskich uczelni. Stwierdzili, że fajnie by było, gdybym napisał kryminał osadzony w murach tej uczelni. Odmówiłem z powodu narzuconego limitu czasu. I pojawia się pytanie, czy to faktycznie byłaby promocja uczelni? Miałem także propozycje od jednej z luksusowych marek samochodowych, że mógłbym umieścić auto tej marki w tekście. Odparłem, że mógłbym, a potem opowiedziałem temu panu, co by się wydarzyło w tym samochodzie. Stwierdził, że jednak nie, dziękujemy, spasujemy. Absolutnie szczerze, nigdy nie zdarzyło mi się wziąć pieniędzy za umieszczenie w książce marki samochodu ani niczego innego i nie otrzymałem żadnej formy wynagrodzenia. Uważam, że nie ma sensu robić lokowania produktów w książkach, bo to jest fałszywe, niszczy książkę, psuje historię. Czasami przedmioty należące do bohatera czy ubrania, jakie nosi, samochody, którymi jeździ, herbata jaką pije, to z mojej strony jest świadomy wybór, by ukazać charakter i styl życia.

Jak przebiega kreowanie opowieści? Czy uznany autor kryminałów ma najpierw zarys historii, a później pojawiają się bohaterowie? Czy może najpierw klaruje się bohater, który otaczany jest całą historią? - Najpierw wymyśliłem początkową scenę tej książki. Opowiem pierwsze pięć stron, więc to nie jest żaden spoiler. Skądś wzięła mi się w głowie scena, w której pijany facet jadąc samochodem potrąca kobietę, zabija ją, jest przerażony, pakuje ją do bagażnika, wywozi do lasu, zakopuje i wraca do siebie. I po trzech tygodniach sobie zdaje sprawę, że nic się nie dzieje. Nikt tej kobiety nie szuka, nikt do niego nie przychodzi, by zadawać pytania, co robił tamtej nocy, nie ma żadnego śledztwa, plakatów na ulicach. Po prostu absolutnie nic. Ma potworne wyrzuty sumienia i czuje, że musi się przynajmniej dowiedzieć, kim była ta kobieta, jak miała na imię. Zaczyna prowadzić swoje własne, prywatne, niezgrabne śledztwo. Od tego wyszedłem, a potem zacząłem zadawać sobie pytania: kim jest ten facet, ile ma lat, gdzie mieszka, jak wygląda? I go sobie wymyślałem, tak żeby był wiarygodny.

Rozmowa z pisarzem dotyczyła także osobistych tematów książek. Pisarz poddał w wątpliwość wartość współczesnego trendu w literaturze, by w autobiograficzny opisywać swoje problemy życiowe.
- Nie wiem, czy jest sens wydawać po raz kolejny książkę, w której ktoś opisuje swoje trudne dzieciństwo, problemy alkoholowe i tak dalej. Rozumiem, że może być to forma terapii, ale to jest cenny czas czytelnika. Powstaje pytanie: co to wnosi nowego? Na pewno w każdej z moich książek też jest część mnie, choć są fikcyjne, ale ich treść jest przefiltrowana przez moją wrażliwość, światopogląd. Wiele z siedzących tutaj osób miało ciekawsze życie ode mnie i ma ciekawsze rzeczy do opowiedzenia. Parę historii schowałem do szuflady, stwierdziłem, że są nudne, to już było. I szkoda marnować waszego cennego czasu, żebyście czytali tę książkę – opowiadał pisarz, przy okazji zdradzając pewne tajniki warsztatu. - Ja sobie robię plan mapy graficznej tej książki, na na tablicy wypisuję imiona postaci i jak ktoś ma z kimś jakąś relację, to łączę to strzałkami. Jak ktoś kogoś lubi, to na tą strzałką jest serduszko, a jak ktoś kogoś nie lubi, to na tą strzałką jest błyskawica. Brzmi troszkę infantylnie, ale autentycznie mi pomaga, bo nagle widzę, że piszę historię o czymś innym niż mi się wydaje.

Aneta Pudło-Kuriata

Przeczytaj komentarze (1)

Komentarze (1)

autor czwartek, 11.07.2024 23:01
Napisać dobry scenariusz filmowy to wielka sztuka ( mimo ze są programy komputerowe Final Draft, Writer Duet i celtx.com) ale znaleźć producenta to jeszcze większa sztuka. Pisałem opowiadania za które dostałem w USA nagrodę $25000.- I nie znalazłem wydawcy. W 2018 zacząłem pisać scenariusze filmowe. Też nagradzane ale producenta nie znalazłem. Powód...obecnie modne są właśnie filmy o LGTB, ochronie zwierząt a także filmy horrory, sensacyjki z dużo seksu i.t.p. Dobrze się sprzedają scripts o emigrantach, o ich niewesołej doli. Powodzenia w pisaniu