"Po traumatycznym dzieciństwie mało co mogło mnie złamać". Wywiad z Władysławem Kozakiewiczem
Z Władysławem Kozakiewiczem, polskim lekkoatletą i mistrzem olimpijskim z 1980 roku w skoku wzwyż (5,78 m) na olimpiadzie w Moskwie udało nam się spotkać podczas jego pobytu u przyjaciół w Ząbkowicach Śląskich. Z wybitnym tyczkarzem rozmawiamy o słynnym geście, który doprowadził do załamania w karierze sportowej i związanej z tym utracie dorobku życia. Sportowiec opowiada nam także o tragicznym dzieciństwie i życiu w Niemczech.
W swoim życiu przechodził pan różne etapy. Od bohatera narodowego do zdrajcy. Kiedy dziś Pan myśli - Polska, co nasuwa się na myśl?
Mój kraj. Moje najlepsze, najciekawsze lata. Polacy nieraz w specyficzny sposób traktują rodaków mieszkających wiele lat za granicą, sugerując, że zapomnieli o ojczyźnie.
Nadal się Pan z tym spotyka, przy dzisiejszej fali emigracji?
No właśnie nie mogę tego zrozumieć. Od trzydziestu czterech lat mieszkam pod Hanowerem i spotykam się z różnymi opiniami. Według obecnej rządowej narracji Niemcy są źli, zawsze byli i będą, bo wywołali wojnę. Oczywiście pamiętam o historii naszych przodków, ale to było kiedyś, należy do przeszłości. Na polskich stronach w internecie czytam, że w Niemczech biją i gwałcą. A w Polsce nie? Ze Szwedami powinniśmy dalej iść na szable, bo ograbili Polskę najbardziej ze wszystkich. Ktoś mówi o mnie: „ale z niego Niemiec”, podczas gdy sam mając rodziców w Stanach Zjednoczonych uważa ich za Polaków. To taki paradoks.
Pomimo dorastania w głębokim PRL-u, kosmopolityczny charakter Pana zawodu sprawił, że wie Pan o świecie więcej.
Będąc sportowcem zawsze uczyłem się, jak się zachować w innych krajach, znałem flagi, hymny, informacje związane z państwami. Szanowałem inne nacje, swoich rywali, bez względu na kolor skóry czy wyznanie. Jestem obywatelem Polski, ale czuję się Europejczykiem, między innymi dlatego zdecydowałem się na start w tegorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Najgorszym z możliwych sloganów jest „Polska dla Polaków”. Niektórzy pytają, czy wrócę do Polski. W 1985 roku polski rząd zabrał mi wszystko, co miałem. Byłem na zawodach w Budapeszcie, Zurychu i Brukseli i po trzech dniach dowiedziałem się, że zostałem zdyskwalifikowany. Kiedy zdyskwalifikowany, po miesiącach bezczynności wyjechałem do Niemiec, by choć przez kilka miesięcy móc startować prywatnie w zawodach, okrzyknięto mnie w Polsce zdrajcą i uciekinierem. Szantażowano organizatorów europejskich mityngów, że jeśli pozwolą mi brać w nich udział. PZLA nie pozwoli na start polskim skoczkom. W ramach jakichś wyimaginowanych długów podatkowych zajęto moje mieszkanie, zameldowano jakąś ośmioosobową rodzinę, skonfiskowano całe mienie, zajęto konto w banku. A przecież zrobiłem dla Polski tak dużo... Nie przyjechałem wyjaśniać tej sytuacji, bo nie chciałem pójść do więzienia. Miałem świadomość, że po geście obrażającym naród radziecki na olimpiadzie w Moskwie w 1980 roku byłem na celowniku władzy.
Pamięta Pan atmosferę tamtego stadionu?
Gwizdano tylko na Polaków, ale paradoksalnie mnie to dopingowało. Przed zawodami miałem ogromny stres, byłem nie do rozmowy. Po pierwszym skoku poczułem niezachwianą pewność, że będzie dobrze. Kiedy poprzeczka zostawała w górze, czułem niesamowitą radość. Kiedy leciałem nad poprzeczką już po złoty medal przy porażającym gwiździe pięćdziesięciu tysięcy Rosjan poczułem, że muszę dać upust emocjom. Postawiłem więc na nasz polski gest „takiego wała”.
W polskiej telewizji poszło to na żywo, bez możliwości cenzury.
W tamtym momencie nikt nie myślał, że to taki ważny gest, dopiero potem zaczął nabierać tła politycznego w kontekście strajków solidarnościowych, chociaż ja pokazałem go w sportowej rywalizacji.
Spotkał się Pan potem z ogromnym entuzjazmem zwykłych ludzi, nawet napotkani na Placu Czerwonym w Moskwie Polacy z radości podrzucali Pana do góry wzbudzając zainteresowanie milicji zaniepokojonej zakłócaniem wiecznego spokoju Lenina, a po powrocie do kraju nawet partyjni dygnitarze w kuluarach mówili z satysfakcją „należało im się”, ale oficjalnie partia uznała, że „wystąpił problem”. To była ta dwoistość, w której Pan się znalazł.
Zabrano mi paszport, nazywaliśmy to „kontuzją paszportową”, raptem paszportu nie ma. Nie można było wyjechać na zawody, na które jest się zaproszonym. Inni wyjeżdżali, a ja zostawałem w domu na sześć miesięcy. Nie było tego widać, bo kiedy startowałem, byłem dobry. Zawsze dążyłem do tego, by być zwycięzcą. Dyskwalifikacja oznaczała też zabranie stypendium sportowego, nie miałem pensji. Nie mogli mi zabronić jedynie treningu. Kiedy mnie odwieszano, znowu wracałem do pracy. Mechanizm działania komunistycznego kraju dziś trudno zrozumieć. Mogli z nami zrobić, co chcieli. Na przykład na Mistrzostwach Europy zająłem czwarte miejsce, niby nieźle, a zostałem zdyskwalifikowany, bo nie wygrałem. Koledzy który ze mną wyjechali zawalili swój start całkowicie, ale nie mieli w związku z tym żadnych reperkusji. Musiałem się wciąż zmagać z takimi przeciwnościami. Ale kochałem lekkoatletykę, przez dziesięć lat byłem najlepszym tyczkarzem na świecie, a przez kolejne pięć w czołówce światowej.
Nie miał Pan nigdy w życiu momentu, kiedy żałował tego gestu, bo od niego w sumie zaczęły się kłopoty i kłody w karierze sportowej: podchody, dziwne decyzje i wymagania.
Nie, broń Boże, ani sekundy nie żałowałem. Byłem zadowolony, że to zrobiłem, choć mogli mi nawet za to odebrać medal. Sprawa otarła się o komisję dyscyplinarną. Ostatecznie, dzięki pomocy Juana Antonio Samarancha, ówczesnego prezesa Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, światło ujrzała oficjalna wersja, że ja tak robię na wszystkich zawodach, na których biję rekordy. Nigdy nie zmieniłbym tego scenariusza, to był najpiękniejszy start w moim życiu – złoty medal olimpijski, rekord olimpijski i rekord świata.
Za sukces na olimpiadzie miały być samochody, za złoto – polonez, srebro- duży fiat, brąz – maluch. Okazało się, że nie ma ani samochodów, ani pieniędzy.
Dali nam dyplom. Dziś niewyobrażalne. Zresztą, mieliśmy ciężko przed tą olimpiadą. Warunki w ośrodku olimpijskim w Warszawie? Dostawaliśmy przez trzy miesiące kurczaka na obiad. Nic innego nie było. Te kurczaki nigdy nie miały udek, to były korpusiki podzielone na cztery. Pewnego dnia z moim przyjacielem Jackiem Wszołą postanowiliśmy zaprotestować przeciwko tej „sportowej diecie”. Poszliśmy z talerzami do działaczy, weszliśmy bez pukania i zapytaliśmy wprost, ile można tego „wcinać” i to jeszcze w takich rachitycznych porcjach. „Cieszcie się, że to macie” - usłyszeliśmy i to był koniec rozmowy. Poczuliśmy się głupio, ośrodek olimpijski nie dbał o nas. Poszliśmy do baru na drugą stronę ulicy na schabowego.
W swojej biografii „Nie mówicie mi jak mam żyć” autorstwa Michała Pola, sporo mówi Pan o swoim dzieciństwie. Właściwie o jego głównym, negatywnym bohaterze - ojcu. Wraz z matką, bratem i siostrą byliście, ale jakby was nie było. Żyliście w cieniu jego agresji i wszechobecnej kontroli.
Nie pamiętam innego życia. Ojciec od zawsze był alkoholikiem i sadystą. Swoją pensję przepijał, żyliśmy tylko dzięki pensji mamy. W domu było straszne, pozbawione jakichkolwiek hamulców i skrupułów bicie – pięściami, krzesłem, deską, doniczką. Bił także naszą mamę, wybił jej wszystkie zęby. Bił za wszystko - spojrzenie, ton, grymas, uśmiech, krzywą literę w zeszycie, spóźnienie. Znalezienie powodu do bicia było tylko kwestią czasu, żyliśmy w ciągłym napięciu. Niczego nam nigdy nie kupił, nie mieliśmy żadnych zabawek. Pracował w porcie w systemie – dwadzieścia cztery godziny w pracy, czterdzieści osiem w domu. Podczas jego nieobecności żyliśmy naprawdę. Jak inni ludzie dookoła. To były najcudowniejsze momenty. Zapraszaliśmy znajomych, robiliśmy prywatki, potańcówki. Nasza mama nam kibicowała, szykowała jedzenie. Potem przychodził z pracy i następowało czterdzieści osiem godzin ciszy i terroru. Wspólne cierpienie bardzo nas zjednoczyło przeciwko niemu.
Chyba nawet w latach 60. tak drastyczna przemoc musiała być ewenementem?
Wiele rodzin w ten sposób cierpiało, ale z tak okrutnego katowania bliskich ojciec był znany w całej tej dzielnicy Gdyni. Na libacje alkoholowe w naszym domu przyprowadzał najgorszych obszczymurów, a my musieliśmy ich za każdym razem całować w rękę. To był tzw. „czerstwy cham”, który musiał mieć zawsze rację i uważał, że kobiety i dzieci są kimś gorszym. Wszyscy wiedzieli, jakie piekło przechodzimy, ale nikt nam nie pomógł. Pojęcie przemocy domowej nie istniało. Dla innych był najmilszym sąsiadem, kolegą. Absolutnie nie zgadzam się z opinią, że tego typu sprawy załatwia się w czterech ścianach i inni nie powinni się wtrącać - to dlatego katował nas wiele lat. Postawiłem mu się dopiero jako dwudziestolatek. Po takim traumatycznym dzieciństwie mało co potem mogło mnie złamać. Wybrałem inną drogę, można być dobrym człowiekiem i głową rodziny. Mam charakter mamy.
Czym Pan zajmuje się w Niemczech?
Na co dzień pracuję z młodzieżą, jako nauczyciel wychowania fizycznego w gimnazjum. Do pracy mam około 50 km, jadę pół godziny, podczas gdy do centrum Hanoweru mam 18 km, a jadę 45 minut. Tam nikt nie ma problemu, że jestem z Polski. Chociaż mówiąc po niemiecku popełniam jeszcze błędy gramatyczne. Byłem po prostu za stary, żeby się tego języka nauczyć, dzieci uczą się automatycznie, a ja muszę wszystko wiedzieć, dlaczego. Dzieciaki w szkole taki błąd natychmiast bez skrępowania obśmieją oczywiście, ale w sposób życzliwy. „Ale pan powiedział, ha ha ha. A ja na to: no to jak powinno brzmieć? A tak i tak, ale niech pan dalej tak mówi, bo to jest takie fajne!". Chcą się pośmiać. Podobnie dzieci w domu także prosiłem, żeby mnie poprawiały, bo wtedy miałem szansę czegoś się nauczyć (śmiech). W domu z żoną rozmawiamy po polsku i po niemiecku.
Pańska kariera sportowa przypadła na siermiężny PRL. Brakowało profesjonalnych warunków do treningów.
Różnica w sporcie jest olbrzymia, ale sportowcy są tacy sami. Główny bohater zostaje ten sam, więcej już nie potrenuje, bo to niepotrzebne, nic już nie da temu zawodnikowi. Zostało to już udowodnione w latach 50. Metody treningowe zostały też przez wiele lat ustawione w ramach, których nie można przekroczyć. Zmieniła się jednak infrastruktura. Trenując na hali skoków o tyczce, biorąc rozbieg przebiegałem przez korytarz, podwójne drzwi - jedna część węższa, druga szersza i biorąc zakręt skakałem o tyczce. Drążek się stawiało, była lina i to nam wystarczało, nie było fitness centrum. Hantle i dwie sztangi były do użytku. Trenowaliśmy więcej w lesie, na wolnym powietrzu, nawet zimą, gdzie robiliśmy biegowe treningi. Nie mieliśmy dietetyka. Nasza biegaczka Justyna Kowalczyk z sobą ma piętnaście osób towarzyszących. Koszt jej jednego medalu sięga około miliona złotych rocznie, pracuje na to cały sztab ludzi. Ze mną również jechał psycholog, masażysta, lekarz, trener, szef szkolenia, tylko że w jednej osobie – mojego trenera. Był dla mnie wszystkimi tymi osobami. Kosztowałem setki złotych. Na pierwszych specjalistycznych badaniach byłem w wieku trzydziestu lat, trzy lata po zdobyciu medalu olimpijskiego.
Czasem silne zaplecze sportowe nie przekłada się na te wyniki. Wy mieliście trudne warunki, a jednak sukcesy były. Podstawą jest talent i motywacja.
Trafiła się nam grupa sportowców, która sama się napędzała. Jeżeli Tadek Ślusarski był w czymś ode mnie lepszy, od razu chciałem mu dorównać i na odwrót. Miałem talent ruchowy, szybko uczyłem się nowych elementów technicznych. Skakałem najlepiej technicznie na świecie. Ta konkurencja jest skomplikowana, na sukces składa się szybkość, siła, wytrzymałość, koordynacja, wygimnastykowanie. Dzisiaj skacze się wyżej, inne są tyczki.
Dziś sport już coraz mniej jest ideowy, raczej stał się biznesem.
Zdecydowanie jest biznesem. Dziś młodzi zawodowi sportowcy za darmo nie wyszliby z domu, na trening, na zawody, nie walczyliby. Są zawodnicy, którzy jeśli nie zapłacisz im wymaganej stawki, nie przyjadą na mityng. Dotyczy to nie tylko lekkoatletów. Dla nas najważniejsze była wygrana, potem cieszył nas wyjazd z kraju na zawody w ramach reprezentacji narodowej.
Często jest pan w Polsce?
Dość często, ostatnio występowałem w programie telewizyjnym. Polacy pamiętają o mnie, miesięcznie mam w Niemczech co najmniej jeden wywiad z Polski, zgłaszają się nie tylko redakcje sportowe. Niemcy też mnie kojarzą, ale tylko ci, którzy znają się na sporcie.
APK
Przeczytaj komentarze (2)
Komentarze (2)