Nigdy nie ukrywam, że jestem gościem stąd. Wywiad z JAROSŁAWEM KUŹNIAREM
Z pochodzącym z Bielawy dziennikarzem Jarosławem Kuźniarem, który karierę dziennikarską rozpoczął w dzierżoniowskim Radiu Sudety, będąc jeszcze uczniem I LO w Dzierżoniowie, rozmawiamy dżinsach piramidach ze Świdnicy, o hejcie w sieci, cenie sławy i determinacji w osiąganiu kolejnych celów na drodze zawodowej. Obecnie Kuźniar pełni funkcję dyrektora programowego Onet 100 i Onet, dyrektora zarządzającego goforworld.com i goforquide.com. Wcześniej pracował dla Radia Wrocław, Trójki, Radia Zet, TVN24 i TVN.
Jak często bywasz w Bielawie?
Zdecydowanie za rzadko. Z mamą jestem na łączach cały czas, nie widzimy się jednak tak często, jak bym chciał. Teraz moja córka Zosia jest już większa, mam nadzieję, że częściej będziemy dzielili wolny czas pomiędzy Bielawę a Kraków, gdzie ma drugich dziadków.
Bielawa zmieniła się?
Przeraziłem się kiedy usłyszałem dziś o pomyśle połączenia Bielawy, Dzierżoniowa i Pieszyc w jedną aglomerację o nazwie Sowia Góra. Lokalność jest w cenie, choć bywało, że ludzie się jej wstydzili. Nigdy nie ukrywałem, że jestem gościem stąd. Ostatnio byliśmy z programem „Onet on tour” w Wałbrzychu. Prezydent skarżył się, że młodzi ludzie stamtąd uciekają, pewnie na jeszcze większą skalę dzieje się to w Bielawie. Zawsze też miałem odczucie, że Dzierżoniów mocniej tętni życiem niż Bielawa. Gdy byłem nastolatkiem hitem był wyjazd do Świdnicy, podróż do Wałbrzycha to w ogóle była wielka sprawa, no a jak mogłeś uciec do Wrocławia, to już byłeś bogiem…
Coś o tym wiesz…
No tak (śmiech). Patrząc na remontowany dzierżoniowski dworzec przypominam sobie, jak fajnie było wsiąść w pociąg do Świdnicy i kupić sobie tam dżinsy - piramidy. Nie wiem czy małomiasteczkowy marazm to kwestia władz, czy raczej mentalności ludzi „nie z Warszawy”. Pokutuje myślenie, że sukces przypisany jest stolicy. Czasy jednak na tyle się zmieniły, że niezłe rzeczy medialne można robić też na poziomie lokalnym. Ten biznes oparty jest na technologii, można go tworzyć w każdym miejscu na świecie.
Zawsze podkreślasz, że pochodzisz z Bielawy, a w Dzierżoniowie stawiałeś swoje pierwsze medialne kroki. Czy w ten sposób chronisz własne korzenie, swoją wrażliwość i bronisz się przed medialną sodówką?
Wiem, skąd wyszedłem. To mnie trzyma mocno na ziemi. Wiedziałem, jaki mam wybór. Mogłem z ojcem siedzieć w garażu i klepać te rozbite auta albo…
Czego rzecz jasna nie chciałeś robić…
Na początku to było fajne, ale na dłuższą metę… Nie wiem, czy byłbym dobrym mechanikiem samochodowym…
Obawiam się, że już się nie dowiesz.
(Śmiech). Wiesz, jak będę musiał wyklepać studio mobilne „Onet Rano” to te umiejętności może się przydadzą. Mówiąc poważnie, chciałem w życiu czegoś innego. Wczoraj kiedy szedłem z córką po Wrocławiu, wskazałem jej stary budynek „Gazety Wyborczej” mówiąc: popatrz Zosiu, tutaj wszystko się zaczęło.
Pojechałeś do wrocławskiej Wyborczej jako piętnastolatek, z propozycją publikacji pisanego na podstawie własnych doświadczeń tekstu o gnębieniu pierwszoklasistów, tzw. „fali” wobec „kotów” w I LO w Dzierżoniowie.
Wpadłem tam przejęty, z miną „jest temat!”, a oni patrzyli na mnie z miną „a gdzie są rodzice?”. Nie opublikowali ze względu na słaby poziom, ale zaproponowali praktyki wakacyjne. Jeździłem na nie korzystając z pomocy ciotki z Wrocławia. Moja praca polegała trochę na researchu, trochę na pomocy innym. Pamiętam, że razem Marcinem Rybakiem pisałem tekst o sprzedaży browarów Piast. Moją rolą było nawiązanie kontaktu z zainteresowanym ich kupnem Ryszardem Varisellą. Wydzwaniałem na tyle skutecznie, że udało mi się zdobyć jego numer komórkowy, wtedy jeszcze w sieci Centertel (śmiech). Potem chciał, żebym uczestniczył w jego rozmowie z Marcinem, bo nie mógł wyjść z podziwu: „jak ty gówniarzu to zrobiłeś?”. Trudno mi udawać, że jestem skądś indziej, bo tutaj wszystko się zaczęło. Kiedy przejeżdżałem niedawno koło Kina Zbyszek przypomniałem sobie, jak przejęty pukałem do garderoby Jerzego Stuhra z prośbą o rozmowę. Przyjechał tu wtedy z monodramem „Kontrabasista”.
Nieopublikowanego tekstu jednak nie odpuściłeś. Poszedłeś z nim do nieistniejącego już dzierżoniowskiego Radia Sudety.
Udało mi się o nim opowiedzieć na antenie, zresztą dzięki Przemkowi Przybylskiemu, który później trafił do RMF-u, a obecnie jest rzecznikiem Credit Agricole. Kiedy skończyliśmy, Przemek mówi: jak będziesz wychodził, to tam będzie stał taki facet z brodą, to jest Andrzej Tauer, szef tego radia, zapytaj, czy nie znalazłoby się dla ciebie miejsce. Zapytałem, na co Andrzej Tauer: no no, słyszałem, sklecił pan parę zdań, proszę spróbować. Był 1997 rok. Pamiętam, że zorganizowaliśmy debatę o powszechnym uwłaszczeniu z lokalnym politykami. Nie miałem pojęcia o polityce, a musiałem rozmawiać z nimi jak równy z równym. Wówczas każdy w radiu miał wolną rękę. Wystarczyło mieć pomysł i to było niezwykle kreatywne. Nieraz szef podchodził ze słuchaczem do prowadzącego audycję i mówił: weź tego pana na antenę, bo ma problem. Po czym dopiero na antenie okazywało się, czego dotyczy ten problem. Dziś na antenie dwóch najbardziej znanych polskich stacji radiowych sztuką jest powiedzieć pomiędzy piosenkami, na jaki numer masz wysłać SMS-a.
W soboty w Radiu Sudety prowadziłeś podsumowania tygodnia, posiłkując się tygodnikami „Polityka” i Wprost”.
Prenumerowałem „Wprost” i „Politykę”, chociaż sporej części tekstów za cholerę nie rozumiałem. Czytałem to jak wariat, średnio kumając, ale w ten sposób zdobywałem wiedzę. Logopeda zaleciła mi codzienne czytanie z korkiem od wina w ustach, by poprawić dykcję. Po prostu interesowałem się, chciało mi się. Dziś zdarza się, że dziennikarze, wysłannicy TVN 24, jadą do Sejmu, podtykają rozmówcy razem z innymi dziennikarzami mikrofony, włączają kamerę, a na koniec jak idioci mówią: proszę jeszcze się przedstawić. A tu pada: Grzegorz Schetyna, szef Platformy Obywatelskiej. No wstyd. Dzisiejsze pokolenie chciałoby prowadzić „Fakty”. No więc czego trzeba do prowadzenia „Faktów”? Garnituru, mikrofonu i przemyśleń, na którym łokciu się podeprzeć…
...i czystego stołu…
No i czystego stołu. Nie rozumieją, że trzeba wiedzieć, znać historię i politykę, bo dopóki prompter się nie zawiesza, to możesz czytać, ale żeby o czymś opowiedzieć, trzeba korzystać z głowy. A kiedy w niej jeszcze niczego nie ma, zaczynają się problemy.
Ty zazwyczaj nie koncentrowałeś się jedynie na swoim zadaniu, ale interesowały cię także sprawy techniczne, chciałeś znać kontekst, by mieć poczucie kontroli nad sytuacją.
W sytuacjach kryzysowych to się bardzo przydaje. Podczas programu ktoś ci nagle mówi: a teraz gadaj dziesięć minut, bo trzeba gdzieś zadzwonić. Potem słyszysz: zawiesił nam się stół, gadaj kolejne trzydzieści minut. Dobrze wtedy wiedzieć, jak to wygląda od strony technicznej, jakie jest opóźnienie między tobą a reporterem.
Sam o sobie mówisz, że możesz gadać z kim chcesz i o czym chcesz. Wyszła z tego osobna specjalizacja.
Mam to we krwi. Zaczęło się od tego, że opowiadałem, a nie odczytywałem w radiu serwisy informacyjne.
Zastanawia mnie w twojej karierze…
Karierze… Hmm...
A nie zrobiłeś kariery? Kokietujesz?
Nie wiem, gdzie jest ta granica, kiedy możesz sobie powiedzieć, że zrobiłeś karierę. Prowadziłem poranny program w TVN 24, liznąłem porannego programu w TVN, a dla wszystkich i tak jeśli nie dotknąłem „Faktów”, to niewiele znaczy.
Tak to działa?
Warszawscy dziennikarze tak do tego podchodzą. Prowadzisz „Fakty”, dalej już nie ma nic. Kiedyś myślałem, że granicą jest praca w Programie III Polskiego Radia – znasz Kaczkowskiego, Niedźwieckiego, Kydryńskiego, czytasz serwis przy zapalonych świecach podczas audycji Beksińskiego.
W pewnym momencie odszedłeś w TVN-ie od informacji, a otarłeś się o rozrywkę prowadząc X Factor czy Dzień Dobry TVN. Nie chciałeś prowadzić tych „Faktów”?
Mój szef nie powiedział mi tego wprost, ale uważał, że to nigdy nie będzie mi dane, bo jestem za bardzo charakterystyczny, a przez to mogę być odbierany jako nieobiektywny. Kiedy w porannym programie komentowałem bieżące wydarzenia, granica pomiędzy informacją a opinią byłą zatarta. Mnie z kolei wydaje się, patrząc choćby na Amerykę, że dziś w mediach są czasy bardzo personalne – ludzie odbierają media nie poprzez ich nazwę, a poprzez nazwisko dziennikarza, którego chcą zobaczyć. Mam zresztą spory problem ze znalezieniem definicji obiektywizmu, bo wszystko personalizuję. Panuje trend, by pilnować swojej marki osobistej, bo to bardzo pomaga na rynku pracy. Współpracuję ze środowiskiem startupowym i widzę, jak to działa. Można mieć dużo pomysłów na biznesy, ale jak nie ma charyzmatycznego lidera, który to pociągnie, opowie historię projektu, to jest ciężko. Z drugiej strony ze znanym nazwiskiem więcej ryzykujesz w przypadku porażki.
Szybko odnalazłeś się w mediach internetowych po odejściu z TVN-u.
Przydało się doświadczenie radiowo-telewizyjne. Nie ma znaczenia czy mówisz do stu osób, czy do 100 tysięcy. I tak musisz być fajny. Z tą różnicą, że w sieci każdy może natychmiast cię ocenić i widzą to wszyscy. To nie email wysłany do redakcji. Kupienie uwagi i wierności widzów w sieci jest o wiele trudniejsze. Był czas, kiedy mówiono, że się zdegradowałem, biorąc pod uwagę liczbę odbiorców. Okazuje się jednak, że dziś wiele rzeczy oglądamy online, także telewizję. Netflix, Showmax i inne platformy pokazują, że broni się dobry content. Narzędzie do dystrybucji dobrej treści jest wtórną rzeczą. U mnie zaprocentowało też angażowanie się w inne rzeczy oprócz telewizji - miałem kontakty biznesowe. Odnalazłem się na rynku szkoleń, rynku podróżniczym. Żona pytała mnie nieraz po co mi tyle rzeczy naraz, teraz już wie. Świat mediów może prysnąć jak bańka mydlana z dnia na dzień.
Wracając do pytania o karierę, zastanawia mnie niezwykła jak na tak młodego człowieka determinacja w dążeniu do celu, szedłeś jak po nitce, łącząc kolejne punkty. Co sobie wtedy myślałeś?
Bardzo chciałem wyrwać się z domu, wiedząc, że finansowo muszę sobie sam poradzić. Kiedy dziś opowiadam studentom, to mi nie wierzą, ale ja naprawdę zadzwoniłem z Radia Sudety najpierw na centralę do Radia Wrocław, a potem w rozmowie z szefem informacji powiedziałem: dzień dobry, nazywam się Jarek Kuźniar, pracuję w Radiu Sudety, może mógłbym wam wysyłać korespondencje? Kiedy potem o 17.30 słuchałem swoich półminutowych wejść, zakończonych „Dla Radia Wrocław Jarosław Kuźniar”, czułem się królem świata. Dużo później, gdy prowadziłem już tam Studio Odra, mój szef Filip uznał, że poprzednicy popełnili błąd dopuszczając gówniarza do prowadzenia legendarnego programu i wysłał mnie z mikrofonem na ulicę, żebym udowodnił, co potrafię. Udowodniłem, ale wkurzyłem się i po jakimś czasie z identyczną śpiewką zadzwoniłem do Trójki pytając, czy nie potrzebują kogoś do serwisu informacyjnego. Zaproponowali nagranie próbne, a następnie pracę w weekendy. Szybka decyzja, przeprowadzka, pomogła mi mieszkająca w Warszawie rodzina. Studiowałem filologię polską ze specjalnością dziennikarstwo na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarstwa na niej było mało, a pojawiła się szansa nauczenia się tego fachu w Trójce od najlepszych. Miałem indywidualny tok studiów, skończyłem na licencjacie. Skąd miałem na to wszystko siłę? Nie bałem się, że ktoś mi powie „nie”. Wszedłbym wtedy innymi drzwiami. Osoby medialne nie mogą mieć kompleksów, zahamowań. To zazwyczaj zapatrzeni w siebie egotycy latami pompującymi to ego coraz bardziej. Inaczej się po prostu nie da. Cała sztuka, by nad tym zapanować. Wojewódzki ma gigantyczne ego, ale dzięki temu jest tyle lat na fali.
Pamiętam, kiedy widzieliśmy się w Warszawie w czasach, gdy czytałeś serwisy w Radiu Zet, że po skończonym dyżurze kwadrans przed pełną godziną włączałeś serwis RMF, potem o pełnej Zetkę, TVN 24, a jeszcze inne serwisy nagrywałeś. Chciałeś być cały czas na bieżąco. Dalej tak masz?
Dziś jeszcze bardziej. Wtedy czekało się na serwis, dziś masz newsy na okrągło, wszędzie. Niektórzy sugerują, że muszę iść na odwyk. Ale nie da się zaczynać dnia o godz. 7.55, kończyć o 9.30 i powiedzieć: to ja wam dziękuję, jutro za pięć ósma się widzimy i ja wam wtedy powiem, jak wygląda świat. Ten świat się nieustannie zmienia, a ludzie oczekują, by to skomentować, podać coś jako pierwszy, Twitter jest naturalnym przedłużeniem redakcji. Na pewno bywa to męczące, ale rodzina już wie, że to element pracy, a nie zabawy i jak idę o godz. 23.00 z telefonem do toalety, to nie po to, by pisać do znajomej, ale dlatego, że jest to prime-time w sieci i coś się mogło wydarzyć.
Zawsze konsekwentnie walczyłeś z hejtem w sieci. Blokowałeś konta, nieraz obrażałeś się, byłeś też twarzą kampanii „Hejt stop”. Wypracowałeś jakąś skuteczną metodę czy czekasz aż znani użytkownicy zastąpią anonimowych czytelników?
To na pewno jest jakieś rozwiązanie. Są jednak sytuacje, kiedy robię print screen konta, profilu, emaila, by pokazać tym, którym przez wiele miesięcy mówiłem, że to dość duży problem i ogromna skala, a oni bagatelizowali to: przestań, na ciebie się uwzięli, ciebie nie lubią. Pokazanie takiego printscreena powodowało, że ktoś błyskawicznie kasował konto, a następni już nie przychodzili. Udawanie, że tego nie ma nie jest właściwym rozwiązaniem, bo zaleje nas werbalne szambo.
Jak z perspektywy czasu postrzegasz „aferę” z Walmartem?
Ludzie nie potrafią czytać ze zrozumieniem. Gdyby to robili blogerzy-podróżnicy, byłoby to postrzegane pozytywnie, w moim przypadku wyszło na cwaniactwo. Tymczasem sprzedawca w sklepie, widząc że jesteśmy obcokrajowcami z małym dzieckiem, zasugerował nam to rozwiązanie. Boleśnie przekonałem się, jak działają nagłówki, są rodzajem natychmiastowej etykiety. Nikt nawet nie czyta artykułu.
Kto cię stawia do pionu?
Chyba ja sam…
Jakie są twoje koszty bycia osobą publiczną? Chronisz prywatność, nie jesteś na ściankach?
Podstawowa zasada: kiedy stoję na ściance – zero głupich min, dziwnych sytuacji, bo za chwilę takie zdjęcie zostanie wykorzystane w innym kontekście. Koszty są takie, że możesz mniej, niż byś chciała. Mogłoby się wydawać, że „znany ryj” otwiera wszystkie drzwi, ale tak naprawdę nie możesz zachowywać się swobodnie w miejscach publicznych. Przywołuję zawsze przykład Lady Gagi, która tak przebierała się na scenie, że później na ulicy nikt jej nie poznawał i mogła być sobą (śmiech). Ostatnio byłem w Decathlonie z córką i ludzie patrzyli na nas zdziwieni, jakby spodziewali się, że kupujemy złoty papier toaletowy.
Masz swoich mistrzów?
Podoba mi się program „Morning Joe” Joe Scarborough i Miki Brzezinski w stacji telewizyjnej MSNBC. Były kongresmen republikański trafnie i odważnie komentuje życie polityczne w USA. Oglądam też Andersona Coopera i Wolfa Blitzera w CNN. W Stanach się to wszystko zaczyna, my jesteśmy 3-4 lata po nich. Dziś CNN wysyła na materiał swoje wozy satelitarne, po czym powstaje z tego trzyminutowy program, a kiedy on się kończy, robią program 33-minutowy, który pokazują online na Facebooku, a ogląda to tyle samo ludzi. Internet postrzegany był jeszcze do niedawna jako gorsze źródło informacji, ale wszystko się dynamicznie zmienia.
Najtrudniejsza rozmowa?
Z Andrzejem Stasiukiem w wirtualnym studiu w TVN 24 - zielony pokój, cisza, cztery kamery. Przed tobą niesamowity intelekt, a ty wiesz, że w razie głupiego pytania on ci to od razu rzuci w twarz, a jak się obrazi, to być może wstanie i po prostu wyjdzie ze studia. Drugie spotkanie z nim: w Onet Rano, kiedy zafiksował się na promocję płyty Haydamaky i nie interesowały go dygresje o aktualnym konflikcie polsko-izraelskim. Musisz się zawsze liczyć z tym, że możesz mieć 30-minutowy live i rozmówcę, który odpowiada tylko „tak” lub „nie”.
Gdzie będziesz za pięć lat?
W Onecie, ale bardziej po tej biznesowej niż redakcyjnej stronie. Już teraz odchodzę w stronę podróży - Onet on Tour, dlatego zwiększyła się liczba prowadzących w Onet Rano. Zaangażowałem się też w poszukiwanie nowych formatów dla stacji i zapraszanie do nich partnerów biznesowych.
Aneta Pudło-Kuriata
Przeczytaj komentarze (9)
Komentarze (9)