Miejsce urodzenia: Dzierżoniów. Poniemieckie miasto z historią rodzinną w tle [WYWIAD]
Powojenny Dzierżoniów oczami nastoletniej dziewczynki. Pełen emocji obraz prób budowania nowego życia przez Polaków przybywających do niemieckiego jeszcze chwilę temu miasta z rodzinną historią w tle. „Moja pierwsza podróż rozpoczęła się późną wiosną 1946 roku w Iżewsku na zachód od Uralu, a zakończyła kilka miesięcy przed moim urodzeniem, latem 1946 roku, w Dzierżoniowie, starym, niedużym mieście na Dolnym Śląsku, skąd niedaleko i do czeskiej, i do niemieckiej granicy” pisze w wydanej w tym roku książce „Miejsce urodzenia: Dzierżoniów” Helena Lindskog.
Helena Lindskog, z domu Stawska, urodziła się w Dzierżoniowie w 1946 roku, od 1970 roku mieszka w Sztokholmie, przez kilka lat mieszkała też w Londynie i Luksemburgu. Zawodowo związana z firmą Ericsson, wiele lat zajmowała się marketingiem i szkoleniami na wszystkich rynkach świata. W szwedzkiej administracji państwowej była dyrektorem technicznym, sekretarzem kilku komisji rządowych i reprezentantem Szwecji w Europejskiej Komisji i organizacjach standaryzacji IT i telekomunikacji. Profesor ekonomiki przemysłu, ukończyła studia z dziedziny elektroniki i nauk humanistycznych. Pani Helena odwiedziła Dzierżoniów, by promować swoją książkę. "Miejsce urodzenia: Dzierżoniów" dostępne jest w dzierżoniowskiej bibliotece.
Dzierżoniów, miejsce urodzenia. Czym dla pani jest, co oznacza?
Nie powiem, że mam do Dzierżoniowa ogromny sentyment, że chcę tu wracać. Miejsce urodzenia ma dla mnie jednak jedyne w swoim rodzaju znaczenie. Żyli tu moi rodzice, a także ludzie, którzy zostali ich przyjaciółmi na całe życie, z kolei dzieci tych przyjaciół zostali moimi przyjaciółmi. Dzierżoniów dla wielu tych osób jest symbolem powrotu do normalnego życia po wojnie, bardzo szczególnym miejscem. Rodzice przyjechali tu w 1946 roku, na kilka miesięcy przed moimi narodzinami.
Pani ojciec podczas wojny stracił całą rodzinę, została rozstrzelana pod Kobryniem na Bronnej Górze, wraz z pięćdziesięcioma tysiącami osób pochodzenia żydowskiego. Zginęli wtedy jego rodzice i siostry z rodzinami.
W 1941 roku Niemcy likwidując getto w Kobryniu wywieźli całą rodzinę taty do lasu koło Bronnej Góry. Zostali tam rozstrzelani. Nie ma nawet żadnego grobu, nie pozostał po nich żaden ślad. Zginęli tam Żydzi z gett w Berezie Kartuskiej, Janowie, Brześciu. Mama, z pochodzenia Rosjanka, w czasie wielkiego głodu na Ukrainie mieszkała w Charkowie. Skończyła medycynę w 1941 roku, akurat kiedy w Związku Radzieckim zaczęła się wojna. Będąc lekarzem na froncie napatrzyła się na różne sytuacje, widziała między innymi śmierć przyjaciółki. Nie chcieli za bardzo nigdy opowiadać o wojnie, może się czegoś bali, a może było to po prostu zbyt trudne?
Po tych ciężkich przeżyciach rodzice przyjeżdżają do niemieckiego miasta. Pani mama opiekuje się psem zostawionym jej przez opuszczającą Reichenbach Niemkę, pani ma niemiecką nianię. Próbują się w tym wszystkim odnaleźć.
Oni stracili wszystko, co mieli. Ale przecież to samo stało się z Niemcami, którzy tu mieszkali przed wojną. Wyjeżdżając zostawili wszystko, czego się dorobili. Nasza niania była pochodzenia niemieckiego, ale mówiła po polsku, musiała mieć polskie korzenie. Kiedy rodzice przyjechali do Dzierżoniowa, widzieli jeszcze Niemców, głównie starsze osoby, idących z tobołkami albo ciągnących za sobą wózki z dobytkiem. Dwie Niemki podeszły do mojej mamy i poprosiły, by zaopiekowała się ich psem, niedużym jamnikiem. Mama bardzo go pokochała.
W pani opowieści przeplatają się wojenne losy ludzi różnych narodowości, próbujących odnaleźć się w powojennej rzeczywistości, naznaczonych wojną, ludzi poranionych, osamotnionych. Pani tato instruuje mamę, jak stać się Polką. Nie mogła okazywać swojej narodowości, byłoby to źle przyjęte.
W Dzierżoniowie to nie było może jeszcze takie ważne, bo wiele osób, które uratowały się po wojnie, też pochodziło z terenów ZSRR. Ludność nie miała takiego nastawienia antyrosyjskiego, jakie było we wschodniej i środkowej Polsce. Dla niej było to ważne ze względu na dzieci, wychowywano nas jako Polaków. Początkowo mama nie zdawała sobie z tego sprawy, dopiero tata jej wytłumaczył.
Pani mama wywalczyła mieszkanie przy ul. Krasickiego 33. Opowiedziała komendantowi stacjonującej w mieście radzieckiej jednostki o zasługach na froncie, o swoim nowo narodzonym dziecku, klitce na strychu z grasującymi szczurami. Rozmawiali o wielkiej wojnie ojczyźnianej, ale komendant utrzymywał, że wolnych lokali nie ma. Przekonał go jednak złoty zegarek ojca, jedyna cenna rzecz, jaka została rodzicom po wojnie.
Mama pobiegła z kluczami od komendanta wprost do mieszkania przy ul. Krasickiego, wówczas Rokossowskiego. Miało cztery pokoje, a przedwojenni niemieccy lokatorzy wyjeżdżając zostawili wszystko tak, jakby wyszli tylko na chwilę. W pokojach stały ciężkie meble z ciemnego drzewa, na półkach poukładane były stare książki, w większości o sztuce, drukowane gotykiem – jedyne miejsce, gdzie mogłam wtedy zobaczyć nagich ludzi - na zdjęciach obrazów i rzeźb. Był gramofon z płytami, a w kącie stał wysoki do sufitu fikus. W mieszkaniu była kuchnia z pełnym wyposażeniem: sztućce, garnki, patelnie, talerze, serwis kawowy, łazienka z wanną, spiżarnia i służbówka. Toaleta była na korytarzu.
Dzieciństwo w siermiężnym PRL-u dzieliła pani między Warszawę i Dzierżoniów.
Z Dzierżoniowa pamiętam szkołę, chodzenie z surowym ciastem do piekarza i wracanie po gotowe wypieki. Wiele rzeczy kupowało się wtedy na targu. Chłopi sprzedawali żywe kury podwieszone na straganach za nóżki, warzywa, owoce. Wyjechałam stąd z mamą do Warszawy w 1952 roku jako kilkuletnia dziewczynka. Mama była dentystką, szukała dla nas lepszego życia, miałyśmy się tam urządzić i ściągnąć brata oraz tatę, który pracował w Dzierżoniowie jako adwokat. W stolicy nie było łatwo, dużo pracowała, nawet w niedzielę musiała jeździć społecznie na wieś. Przez sześć lat wojny ludzie nie leczyli zębów, więc najczęściej przychodzili z bólem, ale nie było czasu na leczenie, najprościej było wyrwać. Po pięciu latach mama powierzyła mi bardzo odpowiedzialną misję. Wysłała mnie do Dzierżoniowa, by ratować małżeństwo rodziców. Powiedziała, że próbowała już wszystkiego, ale jej się nie udało i jestem jej jedyną nadzieją.
Wstrząsające. Odpowiedzialność za rodzinę w rękach dziecka.
O zdradzie taty dowiedziałyśmy się z mamą podczas jazdy pociągiem. Mój młodszy brat Henio poinformował nas, że tata śpi w łóżku z jakąś panią zamiast z nim. W pierwszym momencie nie zareagowałam, nie zdawałam sobie sprawy z konsekwencji. Dziecko wszystko akceptuje i nie myśli perspektywicznie. Mama powierzyła mi zadanie. Poczułam się dorosła. Jedenastolatce trudno jest zrozumieć, że tego się dzieciom nie robi, nie wysyła z tak odpowiedzialną misją. Musiałam szybko dorosnąć, dosłownie z dnia na dzień.
Próby wygonienia Jadwigi z życia ojca były więc dziecinne: strzelanie z kolegami haczykami w jej pończochy podczas pochodu pierwszomajowego czy wejście do wynajmowanego przez nią pokoju by wypisywać „pani jest świnia”, „pani jest małpa” i rozsypywać cukier po podłodze.
To prawda. Można powiedzieć, że część zadania wykonałam. Jadwiga wyprowadziła się do Wrocławia, ale w rezultacie taty było coraz mniej w Dzierżoniowie. Mieszkaliśmy właściwie sami z bratem i gosposią - Marysią wariatką. Kilka lat wcześniej Marysia została zwolniona za zamykanie nas w łazience na czas sprzątania, ale ojciec ją ponownie przyjął, bo przeszła leczenie i była w dobrej formie. Dostała jednak kolejnego ataku, bo odmówiono jej z mężem opieki nad jego synem. Przeżycie tego ataku było czymś szokującym. Byliśmy z nią i Heniem sami, a ona podarła płaszcz, przeraźliwie krzyczała. Wezwałam milicję. Ale tak w głębi nie baliśmy się jej, była nam bliska. Dopiero gdy dorosłam zdałam sobie sprawę z zagrożenia.
Udało się pani wejść w narracji w perspektywę dziewczynki.
Tak, wykonałam sporo pracy, by wejść w tę perspektywę i uzyskać autentyzm opowieści. Nie chodziło mi o książkę czysto historyczną, biograficzną, ale pokazanie tamtych wydarzeń od strony dziecka, tak jak wtedy je odbierałam. Musiałam w pewien sposób wrócić do siebie samej z tamtych lat. Zapomnieć o mnie, jaka jestem teraz z całym moim życiowym bagażem.
W książce nie ma moralizowania i oceny, dziecko przyjmuje świat takim, jakim jest.
Dla mnie było bardzo ważne, żeby tego nie robić, bo to nie jest prawdziwe. Dopiero dorosły człowiek umie analizować życie i osądzać.
Czy później jako dorosła osoba miała pani żal do taty?
Z tatą poznaliśmy się bliżej i zaprzyjaźniliśmy dopiero jako dorosłe osoby. Żył z moją rodziną w Sztokholmie przez wiele lat. Po śmierci taty mieszkała z nami moja mama ze swoim drugim mężem. Tata w końcu nigdy z tą kobietą nie zamieszkał. To się po prostu zdarzyło. Nie umiał podjąć decyzji, z kim powinien być. Z mamą czy z tą kobietą.
Najważniejszą osobą w pani życiu wydaje się matka. To za nią pani podąża, wczuwając się w jej emocje, czerpiąc z jej doświadczeń życiowych. Czego nauczyła panią matka?
Była skomplikowaną osobą. Najważniejszą rzeczą, której mnie nauczyła, jest tolerancja wobec ludzi innych religii, kultur. Żeby na każdego człowieka, którego spotykam, patrzeć jak na człowieka, a nie oceniać pod kątem koloru skóry, religii czy ubrania. Za to jestem mamie bardzo wdzięczna. Ze względu na swoją pracę sporo podróżowałam i takie podejście było mi niezwykle pomocne. Mama zmarła w 2016 roku, cztery miesiące przez ukończeniem stu lat. Pamiętam, że siedziałyśmy razem i układałyśmy listę gości na jej urodziny. Zmarła nagle. Dokładnie w dniu jej urodzin zrobiłam przyjęcie w domu. Ugotowałam obiad taki, jaki ona by zrobiła.
Ojciec opowiadał o przeszłości?
Nigdy. Dopiero dużo, dużo później się otworzył, nagrywaliśmy to. Mam prawie sto stron maszynopisu o jego życiu. Na trzy lata przed śmiercią zabrałam go do rodzinnego Kobrynia. Wcześniej nie chciał mieć cokolwiek wspólnego ze Związkiem Radzieckim, ale w 1988 roku zgodził się pojechać. Mówił, że robi to dla mnie. I chyba był zadowolony, że mógł obejrzeć swoje rodzinne strony.
Czy spotkał tam jeszcze ludzi, których znał?
Nikogo. Domu rodzinnego też już nie było. W tamtejszym biurze informacji spytałam o kogoś, kto tam żył przed wojną. Wskazano nam Białorusina, który widział na własne oczy, w jaki sposób Żydzi byli wywożeni z getta, jak kolumny szły przez miasto. Jedynym śladem po tych wydarzeniach jest pomnik pośrodku lasu. To musiało być bardzo trudne dla mojego taty, ale był mi wdzięczny.
Od 1970 roku mieszka pani w Sztokholmie. Jak odbiera pani szwedzką rzeczywistość?
Sytuacja jest zupełnie inna w Szwecji w tej chwili, ze względu na to, że w krótkim czasie przyjęto chyba największą liczbę uchodźców z krajów, które są kulturowo daleko od Szwecji, co spowodowało narodzenie się nietolerancji. Przedtem Szwecja była bardzo szwedzka, nie było dużo cudzoziemców albo przyjeżdżali, żeby pracować. Obecnie na 10 milionów mieszkańców, ponad milion to muzułmanie. Szwecja nie miała żadnego doświadczenia życia w społeczeństwie wielu kultur. Problemem w kraju są różne gangi obcokrajowców, które brutalnie walczą między sobą.
Co Panią skłoniło do napisania książki „Miejsce urodzenia: Dzierżoniów”?
Zawsze chciałam pisać, ta książka nie spadła na mnie nagle. Dojrzewałam do niej. Początkowo chciałam napisać książkę o moim tacie. Mam bardzo dużo materiału, ale nie ma za bardzo możliwości przestudiowania dokumentów w białoruskim obecnie Kobryniu.
Jakie były reakcje w Szwecji na tę książkę?
Dla Szwedów to jest pełna egzotyka. Nie wiedzą gdzie leży Dolny Śląsk, słowo Dzierżoniów jest dla nich nie do wymówienia. Przybliżam im polską historię, trasy przesiedleń, zmianę granic.
O czym jest pani pierwsza książka „Biedni i bogaci w czasie”?
Analizuję tam korelację między czasem, pieniędzmi i tym, że społeczeństwo dzieli się na osoby mające bardzo mało czasu i mające tego czasu za dużo i w związku z tym nie bardzo wiedzące, co z nim robić. Istnieje korelacja, że im więcej ktoś zarabia, tym mniej ma czasu. A osoby, które mają bardzo dużo czasu, mają mniej pieniędzy. Historycznie to bardzo duża zmiana. Dawniej to właśnie ludzie bardzo bogaci mieli dużo czasu. Analizuję wpływ tej korelacji na gospodarkę oraz w jaki sposób sprzedawać dobra osobom posiadającym pieniądze, ale nie mającym czasu.
Zdecydowała się pani sama przetłumaczyć swoją książkę?
Dobrze mówię po polsku, znam język. Przekazałam język dalej, mój syn wykłada język polski w Stanach Zjednoczonych. Poza tym chciałam dopasować książkę do polskiej rzeczywistości. I to dawało mi dużo, dużo większą swobodę, ponieważ kiedy tłumaczy się to trzeba trzymać się dosłownie tekstu książki. Chyba, że to jest poezja. To wtedy można trochę więcej zmienić, ale trzeba jak najwięcej trzymać się oryginału.
Pracuje Pani nad kolejną publikacją.
Druga część wspomnień będzie obejmować okres od momentu wyjazdu z Dzierżoniowa do czasu opuszczenia Polski. I będę wplatać też życiorysy innych osób, by pokazać, jak różne mogły być losy ludzi.
Czy odwiedza pani Dzierżoniów? Czy żyją tu jeszcze pani znajomi?
Wcześniej przyjeżdżałam, studiowałam elektronikę w Warszawie. Nawet robiłam praktykę w Diorze. Potem przez wiele lat nie mogłam w ogóle przyjeżdżać do Polski. Ale moje ostatnie, siedemdziesiąte piąte urodziny obchodziłam w Dzierżoniowie. Zorganizowałam przyjęcie dla sześćdziesięciu pięciu osób z różnych stron świata. Część gości z USA nie przyjechało ze względu na wojnę w Ukrainie, z ich perspektywy to jest zaraz obok. Odwiedziliśmy Książ, byliśmy na prelekcji w języku angielskim w muzeum miejskim, wieczorem zamówiłam w synagodze koncert klezmerski. Chciałam im pokazać Dzierżoniów, miejsce, gdzie dorastałam.
Aneta Pudło-Kuriata
Przeczytaj komentarze (16)
Komentarze (14)