Już wrócili z Alp!
Ponad 60. kilometrowa alpejska trasa wysokogórska już za Jarkiem i Radkiem! Trasa okazała się wymagająca, ale największym przeciwnikiem okazał się, oczywiście, upał.
Wycieczka rozpoczęła się 3. lipca, wieczorem. Podróż do Sluderno samochodem trwała całą noc, ale "warto było przejechać te 1000 km dla tych 66 km w górach" jak stwierdza Jarek. Wyjazd ze Sluderno nastąpił o 11:30. Już od rana dawał się we znaki niezwykły upał - około 34 stopni. Przeszkodą w podjeździe okazali się nerwowi Włosi, którzy ciągle trąbili na wjeżdżających do góry. Plusy przeważyły jednak nad minusami - przełęcze i przepaście, które mijali okazały się bardzo malownicze, widoki dosłownie zapierały dech. Trasa prowadziła pomiędzy dwoma pasmami górskimi, więc słońce niemiłosiernie prażyło, ale dzięki samozaparciu, kondycji i ogromnym ilościom wody (9-10 litrów wypite w jedną stronę!) podjazd się udał. Im wyżej, tym mniej było samochodów, za to po drodze wszędzie były motocykle, minęli ich około 1000!
Najciężej było dojechać do przełęczy Stelvio na wysokości 2757 m n.p.m. Jest to najwyżej położona przejezdna przełęcz w Alpach włoskich. Co ciekawe, to granica Szwajcarsko-Włoska i jednocześnie najwyżej położona asfaltowa droga w Szwajcarii. Dotarli tam około godziny 16:00.
Nie było czasu na zwiedzanie, celem było przebycie trasy, więc zabytki zostały obejrzane tylko pobieżnie, przy ewentualnych przerwach.
Potem już dosłownie było z górki - nie było już tylu niezwykłych serpentyn, droga w wielu miejscach była prosta, co pozwoliło na osiągnięcie zawrotnych prędkości - nawet do 75 km/h! Pogoda nagle się zmieniła - lunął deszcz, zrobiło się zimno, ale nie było to przeszkodą - zjazd trwał dalej po odpowiednim opatuleniu się w kurtki i kaptury.
Po deszczu okazało się, że im niżej, tym goręcej, jednak zjazd nie był już tak wymagający jak wjazd. Około godz.20, po 7,5 h jazdy w ferworze przejechali miasteczko, w którym mieli się zatrzymać, spakowali się więc tam, gdzie stanęli i nocą wrócili do Polski.
Kilka ciekawych faktów dotyczących wypadu: każdy z chłopaków schudł około 5. kilogramów! Najbardziej stromy odcinek trasy, który pokonali był nachylony 15 stopni. Radek całkiem niedawno miał skręcone kolano, ale nawet to nie przeszkodziło im w dążeniu do celu. Mimo temperatury w niektórych miejscach przełęczy spotkali na drodze... śnieg! Warto wiedzieć, że większość trasy, którą przebyli, jest w sezonie zimowym zamknięta w związku z zagrożeniem lawinowym.
Dopiero co wrócili, a już planują kolejne wyprawy - następnym celem będzie, prawdopodobnie, przełęcz św. Bernarda.
Szczególne podziękowania należą się sponsorom, a także Wiesławowi Glinkowskiemu, który towarzyszył chłopakom przez całą trasę.
Sponsorzy:
Przeczytaj komentarze (20)
Komentarze (20)
Któregoś dnia poszłam do miejscowej księgarni katolickiej i ujrzałam naklejkę
na zderzak z napisem: "ZATRĄB, JEŚLI KOCHASZ JEZUSA". Akurat byłam w
szczególnym nastroju, ponieważ właśnie wróciłam ze wstrząsającego występu
chóru, po którym odbyły się gromkie, wspólne modlitwy - więc kupiłam naklejkę
i założyłam na zderzak.
Jak dobrze, że to zrobiłam!!!
Co za podniosłe doświadczenie nastąpiło później! Zatrzymałam się na czerwonych
światłach na zatłoczonym skrzyżowaniu i pogrążyłam się w myślach o Bogu i o
tym, jaki jest dobry... Nie zauważyłam, że światła się zmieniły. Jak to
dobrze, że ktoś również kocha Jezusa, bo gdyby nie zatrąbił, nie
zauważyłabym... a tak odkryłam, że MNÓSTWO ludzi kocha Jezusa! Więc gdy tam
siedziałam, gość za mną zaczął trąbić, jak oszalały, potem otworzył okno i
krzyknął: "Na miłość boską! Naprzód! Naprzód! Jezu Chryste, naprzód!" Jakimże
oddanym chwalcą Jezusa był ten człowiek!
Potem każdy zaczął trąbić! Wychyliłam się przez okno i zaczęłam machać i
uśmiechać się do tych wszystkich, pełnych miłości ludzi. Sama też kilkakrotnie
nacisnęłam klakson, by dzielić z nimi tę miłość!
Gdzieś z tyłu musiał być ktoś z Florydy, bo usłyszałam, jak krzyczał coś o
"sunny beach". Ujrzałam innego człowieka, który w zabawny sposób wymachiwał
dłonią, ze środkowym palcem uniesionym do góry. Gdy zapytałam nastoletniego
wnuka, siedzącego z tyłu, co to może znaczyć, odpowiedział, że to chyba jest
jakiś hawajski znak na szczęście, czy coś takiego. No cóż, nigdy nie spotkałam
nikogo z Hawajów, więc wychyliłam się z okna i też pokazałam mu hawajski znak
na szczęście. Wnuk wybuchnął śmiechem ... Nawet jemu podobało się to religijne
doświadczenie!...
Paru ludzi było tak ujętych radością tej chwili, że wysiedli z samochodów i
zaczęli iść w moim kierunku. Z pewnością chcieli się wspólnie pomodlić, lub
może zapytać, do jakiego Kościoła należę, ale właśnie zobaczyłam, że mam
zielone światła. Pomachałam więc do wszystkich sióstr i braci z miłym
uśmiechem, po czym przejechałam przez skrzyżowanie. Zauważyłam, że tylko mój
samochód zdążył to zrobić, bo znowu zmieniły się światła - i poczułam smutek,
że muszę już opuścić tych ludzi, po okazaniu sobie nawzajem tak pięknej
miłości; otworzyłam więc okno i po raz ostatni pokazałam im wszystkim hawajski
znak na szczęście, a potem odjechałam.
Niech Bogu będzie chwała za tych cudownych ludzi!!!
Pozdrawiam